|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Scribo
Ratownik Medyczny
Dołączył: 19 Mar 2009
Posty: 175
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 18:28, 08 Mar 2010 Temat postu: Wampiryczna wycieczka [M] |
|
|
Dedykowane wszystkim, którzy głosowali na fik. I przeciwniczkom.
Oraz kilku osobom, to jest:
Gosi, która zawsze czyta wszystko pierwsza i nigdy jej się to nie nudzi.
Bartkowi, bo nawrócił się na dobre kino.
Maćkowi, za pierwsze dzisiaj życzenia.
Piotrkowi, żeby nie tracił wiary w siebie.
Wstawione, jeżeli tylko chcecie powytykać błędy
I dlatego, że "The Hurt Locker" pokonał "Avatara"! O.
Zweryfikowane przez autorkę.
Czułam się jak idiotka.
Naprawdę; nie po raz pierwszy zresztą. I biorąc pod uwagę, że z przeznaczonej mi wieczności przeżyłam już jakieś czterdzieści lat, istniało stosunkowo niewielkie prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś z tego wyrosnę. Nie, nie z głupoty – tej na szczęście nie mogłam sobie zarzucić – ale z ładownia się w idiotyczne sytuacje. Rzecz jasna to wina Mistrza; gdyby nie jego rozkaz, to w ogóle by mnie tu nie było. Nie widziałam jeszcze nikogo, kto odważyłby się kłócić z Mistrzem i na pewno nie zamierzałam przecierać szlaków w tej szlachetnej gałęzi nauki (bo trzeba wiedzieć, że do owego mężczyzny należało podchodzić z dużą ostrożnością, należną skomplikowanym substancją alchemicznym niewiadomego pochodzenia). Tak więc, nieskora do podważania jego opinii, jak grzeczna dziewczynka wysłuchiwałam poleceń i stałam oparta o samochód, odziana w skrawki materiału (które przy dużej dozie wyobraźni można było nazwać ubraniem; oraz które więcej odsłaniały niż zasłaniały), czując się jak idiotka. Taaak… to wracamy do punktu wyjścia.
No więc stałam sobie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że robiłam za żywą – z braku lepszego określenia – przynętę. Nikt nie lubił tej fuchy (chyba, że miał zerowy instynkt samozachowawczy), a ja tym bardziej, biorąc pod uwagę jakiego rodzaju przynęta to była.
Tak proszę państwa, przyznaję się, robiłam za pannę lekkich obyczajów. Nie powiem żeby do gustu przypadły mi spojrzenia przechodzących obok mężczyzn (co prawda przechodzili okazjonalnie, w końcu to parking przyszpitalny i piąta rano), o ego nadmuchanym do niebotycznych rozmiarów (swoją wielkością musiało zetrzeć z ziemią jakąkolwiek inteligencję, która kiedyś mogła pozostawać w tym ciele) i jeszcze czymś innym, również naprężonym do granic możliwości. Z godnością – czy też jej resztkami, jakie mi jeszcze pozostały – udawałam, że nie zauważam ich nader entuzjastycznych spojrzeń i sugestywnych ruchów brwiami – to nie ich miałam upolować dzisiejszej nocy. Zresztą gdybym nawet się skusiła – ot tak sobie, dla zabawy – to nie sądzę, żeby usatysfakcjonował ich końcowy rezultat naszej wspólnej przygody. Z jakiegoś powodu ludzie wyobrażają sobie, że wysysanie krwi byłoby szalenie nieprzyjemne. Cóż, mój dawca uważa, że jest szalenie podniecające, ale przecież nie można o tym rozpowiadać. Już wyobrażam sobie minę Cedrica, w chwili, gdy tłum wpół nagich dziewcząt rzuca się na niego z histerycznym wrzaskiem: „Wyssij ze mnie krew! Wyssij! Ach…!”
W tym momencie musiałam użyć całej siły woli, żeby się nie uśmiechnąć – przecież nie chciałam przestraszyć przypadkowych przechodniów widokiem moich kłów; zwartych i gotowych do akcji, tak całkiem przy okazji.
Więc wystawałam sobie niczym słup – a może latarnia byłaby tu trafniejszą metaforą – i z braku lepszego zajęcia oddawałam się całym sercem powolnemu usychaniu z nudy. I kiedy już miałam wyschnąć do cna i dna i w ogóle; słowem paść na ziemię trupem, znużona prostytuowaniem się (choćby i tylko na odległość – w końcu moje ciało mógł sobie oglądać każdy na parkingu, w prawie pełnej krasie; ale nie popadajmy w tak trywialne szczegóły) własnie wtedy pojawił się on. Mój cel zmierzał wolnym krokiem w kierunku samochodu, wpatrując się w ziemię przed swoimi stopami, cudownie nieświadomy mnie i mojego bezeceństwa tkwiącego na masce jego pojazdu.
No więc zbliżał się małymi kroczkami – w ogóle jakiś mały był i przygarbiony trochę. Jak dla mnie nie wyglądał na wybitnego specjalistę, no ale kimże ja jestem, by kłócić się z rozkazami Mistrza? Doszedł do samochodu i, nawet na mnie nie spojrzawszy, wyciągnął kluczyki i skierował je do zamka. Albo mnie nie zauważył, albo zlekceważył (wobec niewielkiego prawdopodobieństwa, że jakikolwiek przedstawiciel płci brzydkiej – w jego wypadku jeszcze brzydszej – nie dostrzeże półnagiej kobiety, druga możliwość została natychmiastowo wykluczona). Toteż uznałam za stosowne zaanonsować się grzecznie, acz stanowczo. Byłam rozdarta pomiędzy histerycznym wrzaskiem, a zamruczeniem słodkim głosikiem czegoś w stylu: „Hej, misiaczku, nie zgubiłeś czasem czegoś?” Koniec końców zdecydowałam się na pośrednią możliwość, to jest chrząknęłam znacząco.
Podniósł na mnie wzrok, początkowo bez śladów większego zainteresowania. Już po chwili zostało mi to wynagrodzone aż w nadmiarze – jego oczy rozszerzyły się do rozmiarów miniaturowych spodków, szczęka wylądowała gdzieś w okolicach podłogi, a on sam musiał się oprzeć o samochód, żeby nogi mu się przypadkiem z zachwytu nie rozjechały. Westchnęłam w duchu cierpiętniczo. Ograniczone móżdżki wprowadzonych w stan najwyższej ekstazy na widok dowolnej wampirzycy mężczyzn, nie były zdolne do poprawnego funkcjonowania.
Grzecznie odczekawszy stosowny moment, pozwalający wziętemu z zaskoczenia na zebranie się do kupy, z uwagi na zdrowie psychiczne rozmówcy, rozpoczęłam uprzejmym pytaniem:
– Możemy zaczynać?
Jakimś cudem udało mu się zebrać szczękę z podłogi i ułożyć ją na miejscu. Poruszywszy nią kilkokrotnie, w końcu odpowiedział (żeby oddać mu sprawiedliwość powiem, że głos tylko troszkę mu drżał):
– Ale ja jestem żonaty…
– Wiem – odparłam spokojnie. – Tym niemniej to nie ma nic wspólnego z naszą rozmową.
Zamrugał, najwyraźniej zdezorientowany.
– Tym lepiej; czyli możesz zejść z mojego samochodu, a ja tymczasem odjadę sobie w kierunku wyjścia z parkingu… – Zaczynał odzyskiwać rezon i panowanie nad mózgiem. Dobrze.
– Tudzież w stronę wschodzącego słońca – zgodziłam się wesoło. – Jasne. Ale ma dla ciebie lepszą propozycję.
– Nie sądzę, żebym był zainteresowany… – zaczął ostrożnie.
– Oczywiście, że byłbyś zainteresowany – przerwałam mu z szerokim uśmiechem – gdybym tylko ja też taka była. Mimo wszystko, nie o to chodzi.
Teraz – ku mojemu zachwytowi – na jego twarz wstąpiły oznaki kompletnego niezrozumienia.
– Ale… Ten strój…
Taaak… Odpowiedź na to pytanie zdążyłam sobie opracować w najdrobniejszych nawet szczegółach.
– To na potrzeby twojego szefa – odparłam radośnie. – Właśnie patrzy na nas przez okno i nie powinien domyślić się prawdziwych powodów mojej wizyty.
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Niedobrze. On jest gotów powiedzieć o tym spotkaniu mojej żonie.
– Tym lepiej! – oznajmiłam rozradowana. – Kiedy znajdą cię nieprzytomnego i okradzionego, będziesz mógł powiedzieć, że zostałeś przeze mnie wykorzystany, zgwałcony, czy co tam jeszcze sobie wymyślisz.
Przez chwilę patrzył na mnie podejrzliwie. Odniosłam dziwne wrażenie, że bardzo nie spodobał mu się ten fragment o nieprzytomności i kradzieży. Nie mam pojęcia dlaczego…
Tak czy inaczej – chociaż mogło to zabrzmieć mądrze w moich ustach – powód ubrania przeze mnie tego stroju był inny. Otóż nasz wizażysta dostał ode mnie kosza nie raz – a osiemdziesiąt dwa, jak mnie poinformował w celu wywołania u mnie wyrzutów sumienia – i podjął próbę zobaczenia mnie w stanie roznegliżowanym, tudzież najbardziej zbliżonym do nagiego, jaki tylko mógł wymyślić. No więc dostałam to-to co miałam obecnie na sobie i zaprezentowałam mu się, żeby ocenił swoje dzieło. Najwyraźniej usatysfakcjonowany stwierdził, że musi częściej przebierać mnie na misje. Z godnością odmaszerowałam, nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem.
– Zaraz, zaraz – mężczyzna przerwał moje rozmyślania – możesz mi wreszcie wyjaśnić czego ode mnie chcesz? Pieniędzy?
Prychnęłam. No, ale czego się spodziewałam wyglądając w ten sposób? Jasnym było, że prostytutki robią to, co robią, za kasę.
– A widzisz tu gdzieś latarnię? Po pracy jestem – mruknęłam. Ironia wprost przesączała się przez każde słowo, skapywała na ziemię i przeżerała asfalt. – Niemniej faktycznie chodzi o pieniądze, które możesz zarobić.
Uniósł brwi.
– Och?
Jak ja nienawidziłam tego słowa. Przywodziło mi na myśl te wszystkie filmowe panienki, zniewolone przez zabójczo przystojnych mężczyzn, jęczące w kółko tylko „och”, „ach” i „ech”… Oczywiście, jego panienką raczej nie można było nazwać.
– Jednorazowa robota – przeszłam do interesów. Znudziła mi się zabawa.
Natychmiast przyjął pokerową twarz.
– Jaka, u kogo, za ile?
Uśmiechnęłam się półgębkiem. No, może i koleś bywał czasem rozsądny.
– Chirurgiem plastycznym jesteś, nie? U mojego szefa, za… – W tym miejscu, w myślach przeklinając naszego wizażystę za wymyślenie takiego schowka, wyciągnęłam ze stanika karteczkę z kilkoma cyframi. Podałam mu ją.
Błyskawicznie powiększająca się średnica oczu świadczyła o tym, że był zainteresowany. I to jak.
– Kiedy? – zapytał słabym głosem. Nawet nie było sensu pytać, czy się zgadza (nie żeby mógł odmówić, no ale…)
– Teraz – odparłam z wesołym uśmiechem.
Jego pełna niezrozumienia mina mówiła mi, że kompletnie nie wie jak ja sobie to wyobrażam. Przyzwyczajona do tego typu reakcji, podeszłam do niego, zmusiłam, żeby ukucnął – samochód musiał nas zasłaniać przed spojrzeniami z zewnątrz – i trzymając rękę na jego ramieniu, zacisnęłam oczy, żeby w pełni się skoncentrować.
Kiedy je otworzyłam, staliśmy już na marmurowej posadzce rezydencji Mistrza. Wysokie, białe sklepienie zdobiły złote lilie. Przed nami ciągnął się korytarz zakończony szerokimi schodami z misternie rzeźbioną poręczą. Ze ścian spoglądały na nas ciekawskie, trzymetrowej długości portrety. Czułam na sobie przeszywające spojrzenie Waltera, ósmego z Mistrzów. Nie cierpiałam tego obrazu. Zawsze miałam wrażenie, że taksuje mnie wzrokiem, w głowie jednocześnie mrucząc coś o tym, że „wampiry zeszły na psy” i takie tam różne. Krwistoczerwona barwa tęczówek też nie pomagała.
Sama nie lubiłam tego koloru, więc zawsze zakładałam niebieskie szkła kontaktowe. Barwa fioletowa, jaka powstawała wówczas, była bardziej do przyjęcia.
Mężczyzna stojący obok mnie, rozglądał się z oszołomieniem.
– Skąd… się… tu… wzięliśmy…? – zapytał, powoli cedząc słowa.
– To proste – odparłam wesoło. – Teleportowałam nas.
Patrzył się na mnie przez chwilę.
– Aha. Dobra. Znaczy mam zwidy…
Przewróciłam oczami i uśmiechnęłam się do niego promienie, z rozmysłem odsłaniając moje piękne kły.
Cofnął się o krok – rozsądnie, nie powiem. Znaczy instynkt samozachowawczy był na miejscu, gotowy do działania.
– Jesteś…?
– Tak.
– Ten kogo mam operować…?
– Też.
– Bosko… – mruknął, opierając się o ścianę.
Z zachwytem przyglądałam się kanonadzie kolorów, na przemian występujących na jego twarzy. Biel, czerwień i zieleń nie chciały ustąpić miejsca koleżankom, robiąc z niego chodzącą flagę Bułgarii – a może to były Węgry?
Zanim jeszcze nasz gość zdążył uporać się z szokiem, jeden z portretów odchylił się o ściany. Wysunął się zza niego wysoki blondyn, o czarnych oczach i białej skórze. Typowy wampirek, jeśli chcecie znać moje zdanie. Czarne szkła kontaktowe cieszyły się dużą popularnością. Jedynym, co odróżniało go od dziesiątek innych blondynów z kłami, był długi, biały fartuch. Patrzył z zainteresowaniem na naszego gościa.
– Pan Taub, zgadza się? – zapytał z uśmiechem.
No właśnie, tak się nazywał! A mogłam to sobie zapisać na ręce… No nic, chyba nawet nie zauważył, że nie znałam jego nazwiska.
Taub niemrawo pokiwał głową.
– Proszę wybaczyć, jeżeli Abigail pana przestraszyła. Ma pewne kłopoty z subtelnością… – mówił spokojnym, kojącym głosem.
– Ależ byłam bardzo subtelna! – zaprotestowałam.
Rzucił mi powątpiewające spojrzenie. Fuknęłam niezadowolona. Toż to oburzające! Musiałam się ubrać w to… coś i jeszcze nikt mi za to nie podziękował. Nie, no bo po co?! I co słyszę po powrocie? Pretensje słyszę, same pretensje! A zadnie dobrze wykonałam… No powiedzcie, że nie!
Dobra, już jestem spokojna…
Taub spojrzał na mnie z ukosa. Jego twarz zaczynała powoli odzyskiwać normalny kolor. Lekko zabarwiony białym.
– A czy wy… czy wy, no tego, no… nie pijecie krwi? – zapytał podejrzliwie.
Prychnęłam z wyższością.
– Oczywiście, że pijemy; ale wybacz, twoja nie jest najlepszej jakości.
Blondynek w fartuchu – jakkolwiek by się nie nazywał; ci laboranci mieli wszyscy takie podobne imiona – pokiwał głową.
– Kiepsko się odżywiasz, od czasu do czasu troszkę sobie popijesz… Wybacz, nie jesteś dla nas interesujący pod tym względem.
Odetchnął z ulgą. Chyba po raz pierwszy spotkał się z zaletami złego żywienia. Cóż, niech mu cholesterol lekkim będzie!
Blondyn kontynuował:
– Nazywam się Ivory, jestem laborantem i zaraz wprowadzę cię w szczegóły twojego zadania.
Oczywiście, na twarzy cały czas miał miły uśmiech niodsłaniający zębów. Etykieta przede wszystkim.
Taub kiwnął głową, najwyraźniej godząc się ze swoim losem.
– To co mam robić?
Uśmiechnęłam się szeroko. Poszło lepiej niż sądziłam.
– Na początek przejdźmy na salę operacyjną, twój pacjent już czeka.
Ivory wskazał Taubowi jeden z portretów. Z ramy patrzyły na nas pełne troski oczy Mistrzyni Vondy, piętnastej z kolei. Zginęła spalona na stosie, za to, że pomagała chorym dzieciom podając im zioła; teraz była strażniczką przejścia do szpitala.
Ruszyli do przodu, a ja za nimi. Ivory obejrzał się na mnie.
– Twoja obecność nie będzie konieczna…
Zmrużyłam oczy; nie, mnie nie tak łatwo się nie da pozbyć.
– Mistrz kazał mi go pilnować, a po wszystkim bezpiecznie odstawić do domu. Nie ruszy się beze mnie nigdzie, tak jak nie oderwie od siebie własnego cienia.
Laborant wzruszył ramionami, rzucając mi niechętne spojrzenie. Nie cieszyłam się popularnością wśród kształcącej się medycznie części wampirów, od kiedy jako studentka prawie zniszczyłam połowę skrzydła, dotknąwszy się niebezpiecznej i – jak się okazało – łatwopalnej substancji. Cóż, okazuje się, że talentu do alchemii nie miałam, podobnie jak do gotowania. Wieszczka też ze mnie nienajlepsza, jedynym, co udało mi się w życiu przewidzieć był atak plagi ślimaków na kapustę w ogrodzie dawców.
Słowem nie nadawałam się do niczego, prócz wampirzenia praktycznego. A tu zostałam przydzielona do działu kontaktów z ludźmi – w wolnym tłumaczeniu „przynieś, wynieś, pozamiataj”.
Tak więc, ustaliwszy, że nigdzie się nie ruszę bez Tauba, podążyliśmy wszyscy przejściem za portretem Vondy. Korytarz był całkiem biały – białe ściany, biały sufit, nawet pochodnie były białe i białym światłem świeciły.
Taub dreptał za blondynem i przede mną, rzucając nam co chwilę niepewne spojrzenia. Nie no, ja rozumiem, nie co dzień człowiek dowiaduje się, ze na świecie istnieją wampiry; ani tym bardziej, że ma operować jednego z nich.
– Twoim pacjentem jest dampir, czyli syn wampira i jego dawczyni. Chłopak miał wypadek kilka tygodni temu i potrzebuje przeszczepu skóry twarzy, oraz korekty nosa. Musisz być ostrożny, bo posiada zdolność szybkiej samoregeneracji – niestety, obejmuje ona tylko żywą tkankę, a to co na ma na twarzy, jest obecnie skupiskiem martwych komórek.
Taub kiwał głową, nareszcie w swoim żywiole. Znudzona, odpuściłam sobie wysłuchiwanie nudnych szczegółów technicznych.
Doszliśmy do sali operacyjnej, więc z gracją zajęłam miejsce na fotelu w poczekalni, pozwalając panom zająć się pacjentem. Oparłam się wygodnie i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że trochę to potrwa. W związku z tym uznałam, że nikomu nie zaszkodzi, jeśli odeśpię sobie godzinkę czy dwie.
Kiedy w końcu wyrwałam się z objęć Morfeusza, usłyszałam strzępki rozmowy prowadzonej niedaleko.
Pełna najgorszych przeczuć otworzyłam oczy. Natychmiast zobaczyłam Tauba i Quentina, pochylonych ku sobie i prowadzących zażartą dyskusję. Westchnęłam cierpiętniczo. No jasne, mój dawca usiał władować się wszędzie. Ale w końcu to ja go wybierałam, więc nie mógł być tak nudny jak inni.
Brunet najwyraźniej zauważył, że się obudziłam. Puścił mi perskie oczko i wrócił do konwersacji.
Zwlekłam się z fotela i podeszłam do nich.
– Witam panowie – odezwałam się słodkim głosem.
Nie zaszczycili mnie nawet spojrzeniem, usłyszałam jedynie coś w stylu „Yhy…”, „No, hej…”, ale równie dobrze mogło to być „A weź spadaj, przeszkadzasz”. Wobec takiej ignorancji, przeciągnąwszy się demonstracyjnie, oznajmiłam wszem i wobec:
– Głodna jestem.
Natychmiast obrócili się w moją stronę… No proszę, co może zdziałać odrobina sugestywnej perswazji.
– To pora dzielenia – zgodził się Quentin.
Taub uniósł brwi.
– Twój dawca twierdzi, że to bardzo przyjemne przeżycie.
– A i owszem – przyznałam. – Szczególnie, że ja jestem w tym dobra.
Quentin wyszczerzył zęby. Czułam, że Taub wiedział już prawie wszystko o dzieleniu się, dawcach i wampirach. Ale co zrobić?
– Mogę Ci dzisiaj odgryźć język – zaproponowałam, wynajdując idealne lekarstwo.
Złapał się za serce w udawanym przerażeniu. Parsknęłam cicho. A on nadal nie opuszczał ręki. Po paru sekundach to się zaczęło robić nudne. Taub spojrzał na niego z zaniepokojeniem. Po kolejnej chwili zaczęłam podzielać to uczucie. Quentin nie zgrywałby się tak długo.
Brązowe oczy były szeroko otwarte, jakby zobaczyły ducha. Źrenice skurczyły się do tego stopnia, że prawie nie było ich widać.
Rozpoznałam objawy.
– Cholera – warknęłam.
Taub spojrzał na mnie niepewnie.
– Co mu jest? – zapytał.
– Ma okres – burknęłam.
Huk szczęki uderzającej w podłogę przypomniał mi, że ludzie inaczej odbierali to stwierdzenie. Mogłam mu to od razu wyjaśnić, albo… no własnie. Wybrałam albo.
– Bo widzisz, każdy dawca ma w organizmie resztki nieużytkowej krwi i przecież jakoś musi wypuścić ją z organizmu, nie? Dla mężczyzn to jest zwykle szok, bo płyn przesącza się przez wszystkie narządy, trafiając w końcu do układu wydalniczego i wychodzi pewnym otworem… – mówiłam ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.
Mina Tauba warta była wszystkiego. Wahała się gdzieś miedzy obrzydzeniem, fascynacją i przerażeniem. Westchnęłam.
– Wkręcam cię przecież.
Gdy to do niego dotarło, wyprostował się z wzrokiem pełnym oburzenia.
– Okres to taka faza, w której dawcy pozostają przez dzień i noc pełni księżyca. Zapomniałam o tym, a już dawno się nie dzieliłam. Teraz wypiłabym nawet taką lurę jak twoja krew…
Po chwili dotarło do mnie co powiedziałam i spojrzałam na niego większym zainteresowaniem. On patrzył na mnie zaskoczony.
– No, nie chciałbyś spróbować? – zaczęłam kusić. Oczywiście, wypicie jego krwi byłoby jak obalenie soku winogronowego (który z winogronami ma tyle wspólnego co estry, z których został zrobiony) po latach delektowania się najlepszym włoskim winem.
Niemniej, byłam głodna, w gardle mnie paliło, w żołądku skręcało. Byłam gotowa na wszystko, byle dotrwać do obudzenia się Quentina, bo inaczej mogłabym zacząć szaleć po ulicach w poszukiwaniu smacznego obiadu. Nie chciałam być potworem, ale głód.. Głód był silniejszy. Zawsze. Jeszcze nigdy nikogo przez niego nie zabiłam i nie miałam zamiaru pozwolić, żeby to był pierwszy raz.
Taub patrzył na mnie rozdarty między chęcią spróbowania, a panicznym strachem.
– Obiecuję, że będzie świetnie. Naprawdę – zachwalałam. – Uratujesz w ten sposób jakieś ziemskie istnienia…
Nadal nie był przekonany.
– Może i bym się zgodził, gdybym się nie obawiał, że po wszystkim zostanie ze mnie pozbawiona krwi kukła.
Jęknęłam z irytacją.
– Tak, a w żyły wepchniemy ci ketchup, żeby nikt się nie zorientował, ze zabiły Cię wampiry. Litości! Za jednym razem biorę pięćdziesiąt dziewięć mililitrów. Tyle twoje ciało jest w stanie zregenerować w ciągu dnia.
Nadal się wahał.
– Wiesz, że jeżeli się nie posilę – zaczęłam krwiożerczym szeptem – to stracę nad sobą kontrolę... Zacznę polować na ulicach. Mogę zabić któregoś z twoich znajomych. Twoją żonę…
Prawdopodobieństwo, że trafię na jedno z nich było takie, jak jeden do miliona, ale on nie musiał o tym wiedzieć.
Najwyraźniej ostatni argument go przekonał, bo powoli kiwnął głową.
– Bosko! – wykrzyknęłam i pociągnęłam go plątaniną przejść do mojej komnaty dzielenia. Pokoik dość przytulny, na podłodze ciemny parkiet, na ścianach ciemnobrązowa boazeria. W razie czego nie widać było żadnych śladów krwi. Pomieszczenie nie miało kosztownego wyposażenia – tylko karimata pod ścianą (ciemnobrązowa, a jakże).
Wskazałam mu posłanie – grzecznie się ułożył. Chyba wszystko działo się dla niego trochę za szybko, bo wyglądał na lekko zaszokowanego.
Rozpięłam jego marynarkę i koszulę. Pod spodem nie było nic interesującego, w przeciwieństwie do ładnych mięśni Quentina. Odetchnęłam głębiej. Pochyliłam się nad jego klatką piersiową. Delikatnie zaczepiłam kłami o skórę, wyczułam dobre miejsce i… pchnęłam. Zęby zatopiły się w skórę, a pod językiem natychmiast poczułam znajomy smak krwi.
Nie myliłam się – jakość kiepska. Tak jak opakowanie, ale to akurat niezbyt istotne.
Pociągnęłam łyk, przesunęłam językiem po skórze wokół kłów.
Z rozbawieniem zauważyłam, że drżał. Wiadomo, traumatyczne przeżycie. Oprócz tego otępienie spowodowane utratą krwi. Ale słyszałam, że samo uczucie towarzyszące ssaniu jest bardzo przyjemne.
Ciepły płyn spływał mi wprost do gardła, gasząc dokuczliwe pragnienie. Poczułam, że się uspokajam, oraz, że wraca mi siła i całkowita jasność myślenia. Tak, to był element dzielenia, który lubiłam najbardziej.
Poczuwszy, że zaspokoiłam głód, nie zwlekając dłużej uwolniłam kły spod jego skóry, przejechałam po niej językiem, przyspieszając gojenie i odsunęłam się z uśmiechem.
Taub patrzył na mnie z kompletnym zaskoczeniem wypisanym na twarzy.
– Myślałem, że będzie gorzej – mruknął.
Poczułam, że wraca mi humor.
– Każdy tak myśli na początku.
Uśmiechnął się krzywo.
– Dziwisz się? Człowiek kulturalnie przychodzi w odwiedziny, a wy tu od razu, że jeść wam się chce, że głodni jesteście, a tu akurat chodzi sobie taka rezerwa krwi, to łapać go i się pożywić na zapas! Traumatyczne przeżycia, no…
Zaśmiałam się. Zaczynał się czuć swobodniej. Raczej niedobrze, biorąc pod uwagę, że miał wrócić do swojego świata i już więcej żadnego wampira nie spotkać.
– Nie mów, że ci się nie podobało, bo nie uwierzę.
Wzruszył ramionami, ubierając się.
– No nie było najgorzej. A jak się zostaje takim dawcą, hm?
Skrzywiłam się.
– To dość długa procedura; każdy wampir sam sobie wybiera dawcę spośród ludzi uratowanych przez nas z jakichś katastrof, bez żadnej rodziny i bliskich. Takie osoby są nieśmiertelne tak długo, jak długo dzielą się krwią z wampirem.
Taub patrzył na mnie dłuższą chwilę.
– Czyli nie spełniam kryteriów, co? – zapytał, trochę zawiedziony.
Zaśmiałam się.
– Nie, raczej nie.
Westchnął z rezygnacją.
– Trudno. No, to chyba czas, żebyś odstawiła mnie do domu.
I tak zrobiliśmy.
W sumie żałowałam, że muszę go oddać. Bywał zabawny. Mistrz by go polubił. I przydałby się z tymi swoimi umiejętnościami; ale musiałby zacząć się lepiej odżywiać, jego krew to okropna lura! Kiedy już kładłam go przy samochodzie, upozorowawszy kradzież, napad i wyzysk, uśpiwszy go (kiedy rano wstanie będzie sądził, że cała wampiryczna przygoda była tylko snem), pochyliłam się i powiedziałam mu coś na ucho:
– Mam wrażenie, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
I wiecie co? Później się okazało, że wcale się nie pomyliłam. Ale to już zupełnie inna historia…
KONIEC
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Scribo dnia Pon 18:37, 08 Mar 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
IloveNelo
Stomatolog
Dołączył: 31 Lip 2009
Posty: 986
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Caer a'Muirehen ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 17:31, 10 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Postacie dopracowane w każdym calu - charakter, wygląd, zachowanie. Opisy, przedstawienia sytuacji, dialogi - idealne.
Podsumowując - mistrzostwo.
Ale czego innego się można było spodziewać?
Z tym karmieniem spotkałam się akurat niedawno w "Akademii wampirów" bodajże... Ale twój fik został napisany o niebo lepiej niż ta książka, stwierdzam to szczerze i całkiem obiektywnie.
Pozdrawiam
PS: Ale "Świata niewidzianego" po tej ostatniej nowej części nie porzuciłaś, prawda...?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|