|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
ceone
Tygrysek Bengalski
Dołączył: 12 Cze 2008
Posty: 1766
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 0:16, 29 Paź 2008 Temat postu: Nasz fik 4 <3 |
|
|
Cytat: | Dawno tego nie robiliśmy, więc dla tych, którzy zapomnieli lub pojęcia nie mają, o co biega - słówko wprowadzenia:
To wspólny fik, więc każdy ma prawo dopisać do niego swój kawałek. W nowym poście wklejamy to, co już powstało, a na koniec dodajemy swój fragment. Historia ma się trzymać kupy, więc... no wiecie |
Znalazło się paru chętnych, zeby kontynuować tę jakże piękną tradycję pisania wspólnego fika, więc stwarzam ten oto temat i...
ENJOY !
Fragment, którym rozpocznę chciałabym zadedykować Richie117 ona już dobrze wie za co .
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających sie kolejno wspomnień.
Ah, i jak coś to Richie mówiła, że ma już gotowy fragmencik :>.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ceone dnia Śro 0:18, 29 Paź 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 0:55, 29 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
dzięki, ceone - zawsze do usług, ku chwale Hilsona
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających sie kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Post został pochwalony 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Any
Czekoladowy Miś
Dołączył: 28 Cze 2008
Posty: 6990
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 26 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: zza zakrętu ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 7:12, 29 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających sie kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne! - myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera... - przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Any dnia Śro 7:13, 29 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
vicodin_addict
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 4562
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 15 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: I share my world with no one else. Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 13:13, 29 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających sie kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne! - myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera... - przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające byc odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudzł go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawic czoła kolejnemu dniu pracy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kuki
Ratownik Medyczny
Dołączył: 02 Wrz 2008
Posty: 179
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 15:07, 29 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne! - myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera... - przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Kuki dnia Śro 15:08, 29 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
ceone
Tygrysek Bengalski
Dołączył: 12 Cze 2008
Posty: 1766
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 16:23, 29 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ceone dnia Śro 16:25, 29 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
vicodin_addict
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 4562
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 15 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: I share my world with no one else. Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 16:18, 30 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 19:52, 30 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Katty B.
Chodzący Deathfik
Dołączył: 16 Cze 2008
Posty: 1819
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 16 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Bunkier Wrocław Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 23:16, 30 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Katty B. dnia Czw 23:22, 30 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 1:06, 31 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
Katty, czy popełnię duże nadużycie, jeśli uznam Twój kawałek za missing scene z Twojego gen/bro??
bosh, nie wyobrażam sobie, co mogłoby być dalej...
EDIT
damn, właśnie sobie wyobraziłam...
NIE, nie zgadzam się, żeby mieli wypadek Bo albo się zabiją i fik się skończy, albo wylądują w szpitalu, co już jest lekko oklepane
a, zresztą, piszta co chceta
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Richie117 dnia Pią 1:14, 31 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
ceone
Tygrysek Bengalski
Dołączył: 12 Cze 2008
Posty: 1766
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 16:16, 01 Lis 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ceone dnia Sob 16:18, 01 Lis 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 1:21, 28 Lis 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
[ I'm so evil I can barely stand it ]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
vicodin_addict
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 4562
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 15 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: I share my world with no one else. Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 8:33, 01 Gru 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otiwerania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedizeć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdize nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Any
Czekoladowy Miś
Dołączył: 28 Cze 2008
Posty: 6990
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 26 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: zza zakrętu ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 8:52, 01 Gru 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otiwerania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedizeć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdize nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
vicodin_addict
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 4562
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 15 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: I share my world with no one else. Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 20:37, 22 Gru 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez vicodin_addict dnia Pon 20:39, 22 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Any
Czekoladowy Miś
Dołączył: 28 Cze 2008
Posty: 6990
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 26 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: zza zakrętu ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 10:19, 23 Gru 2008 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 4:41, 30 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
vicodin_addict
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 06 Sie 2008
Posty: 4562
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 15 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: I share my world with no one else. Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 10:26, 01 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez vicodin_addict dnia Nie 10:27, 01 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 4:01, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
soft
Pulmonolog
Dołączył: 16 Kwi 2009
Posty: 1128
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: tu te truskawki? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 16:48, 08 Mar 2010 Temat postu: |
|
|
Widzę, że narazie ficka męczą same pisarskie wyjadaczki
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kait
Pacjent
Dołączył: 26 Kwi 2012
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wrocław Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 12:21, 27 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Nie wiem czy nie popełniam własnie jakiegoś forumowego faux pas biorąc pod uwagę datę ostatniego postu, ale mam nadzieję, że nie.
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której przyjaciel zażąda od niego wyjaśnień. Nie wiedział jak House zareaguje, ale był pewien, że gdy tylko zostaną sami dojdzie do konfrontacji. Jak mógł być tak okropnie nierozważny… Jednym impulsywnym czynem przekreślił lata wspaniałej przyjaźni. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się, że stoją pod jego gabinetem. Drżącą ręką włożył klucz do zamka, otworzył drzwi i przekroczył próg. Oczywiście diagnosta podążył za nim. Jakby nieświadomy napięcia wiszącego w powietrzu usiadł wygodnie na kanapie i zapytał:
-No więc, chcesz mi coś powiedzieć Wilson?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 10:00, 01 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której przyjaciel zażąda od niego wyjaśnień. Nie wiedział jak House zareaguje, ale był pewien, że gdy tylko zostaną sami dojdzie do konfrontacji. Jak mógł być tak okropnie nierozważny… Jednym impulsywnym czynem przekreślił lata wspaniałej przyjaźni. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się, że stoją pod jego gabinetem. Drżącą ręką włożył klucz do zamka, otworzył drzwi i przekroczył próg. Oczywiście diagnosta podążył za nim. Jakby nieświadomy napięcia wiszącego w powietrzu usiadł wygodnie na kanapie i zapytał:
-No więc, chcesz mi coś powiedzieć Wilson?
"O, boże, House wie! House naprawdę już wie!!!", pomyślał ze zgrozą Wilson, zanim zawadiacki ton, którym diagnosta zadał swoje pytanie, do końca przebrzmiał w gabinecie. Opanowując chęć panicznej ucieczki, zamknął drzwi na korytarz, po czym odwrócił się plecami do House'a i zaczął powoli rozpinać płaszcz. Byle zyskać na czasie... byle kupić kilka kolejnych cennych sekund na obmyślenie wymówki, dzięki której odsunąłby moment swojego upokorzenia... Odwiesił płaszcz i marynarkę, rozpiął guziki przy mankietach koszuli i podwinął rękawy do połowy przedramion. Miał nadzieję, że House nie widzi, jak trzęsą mu się ręce. Ani że czujny wzrok starszego mężczyzny nie wychwycił, ile wysiłku wkłada w to, by na nogach jak z waty przejść od stojaka na ubrania do swojego fotela. Szczęśliwie udało mu się usiąść wreszcie za biurkiem, które odgradzało go od House'a niczym barykada.
"Tak, masz rację... muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym... Ale to nie jest odpowiednie miejsce ani czas..." - układał w głowie zgrabną formułkę, jednocześnie z udawaną obojętnością przekładając leżące przed nim karty pacjentów, jakby wcale nie czuł na sobie świdrującego spojrzenia błękitnych oczu. Jednak kiedy podniósł głowę i zobaczył prowokacyjny - ale, o dziwo, nie kpiący - uśmieszek na twarzy obiektu swojego niespodziewanego pożądania, poczuł się jak rażony piorunem i z jego ust wydostały się słowa kompletnie innej treści:
- Tak, House, kiedy byliśmy u mnie, zwaliłem sobie pod prysznicem, myśląc o twojej pupci jak brzoskwinka, a teraz marzę wyłącznie o tym, żeby przelecieć cię na tej kanapie, na biurku i na środku mojego gabinetu, jeśli starczyłoby nam sił. Jesteś zadowolony?
Uśmieszek na ustach House'a zastąpił wyraz czystego zdumienia, ale diagnosta otrząsnął się z szoku zanim Wilson mógł się nacieszyć chwilą triumfu.
- Łał, to było... łał. - House podniósł się z kanapy, kręcąc głową. - Dzięki za szczerość, Jimmy. Do zobaczenia na lunchu. - I zanim Wilson zdążył mrugnąć, wypadł z jego gabinetu jak kula armatnia.
Cytat: | Nie, oczywiście, że nie popełniłaś żadnego faux pas. Wręcz przeciwnie - super, że wyciągnęłaś tego fika na światło dzienne Może jak stare Hilsonki zobaczą powiadomienie mailowe o nowym poście w temacie, to sobie przypomną o pisaniu fików...
Btw, sorki, że nie dotrzymałam obietnicy i nie wyrobiłam się w sierpniu z nowym rozdziałem tłumaczenia tego fika o 7. sezonie Moje real life od dawna nie sprzyja wenie i za nic nie mogę się zabrać. Ale zapewniam, że o tym i innych fikach nie zapomniałam, i kiedyś się pojawią |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kait
Pacjent
Dołączył: 26 Kwi 2012
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wrocław Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 13:33, 03 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której przyjaciel zażąda od niego wyjaśnień. Nie wiedział jak House zareaguje, ale był pewien, że gdy tylko zostaną sami dojdzie do konfrontacji. Jak mógł być tak okropnie nierozważny… Jednym impulsywnym czynem przekreślił lata wspaniałej przyjaźni. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się, że stoją pod jego gabinetem. Drżącą ręką włożył klucz do zamka, otworzył drzwi i przekroczył próg. Oczywiście diagnosta podążył za nim. Jakby nieświadomy napięcia wiszącego w powietrzu usiadł wygodnie na kanapie i zapytał:
-No więc, chcesz mi coś powiedzieć Wilson?
"O, boże, House wie! House naprawdę już wie!!!", pomyślał ze zgrozą Wilson, zanim zawadiacki ton, którym diagnosta zadał swoje pytanie, do końca przebrzmiał w gabinecie. Opanowując chęć panicznej ucieczki, zamknął drzwi na korytarz, po czym odwrócił się plecami do House'a i zaczął powoli rozpinać płaszcz. Byle zyskać na czasie... byle kupić kilka kolejnych cennych sekund na obmyślenie wymówki, dzięki której odsunąłby moment swojego upokorzenia... Odwiesił płaszcz i marynarkę, rozpiął guziki przy mankietach koszuli i podwinął rękawy do połowy przedramion. Miał nadzieję, że House nie widzi, jak trzęsą mu się ręce. Ani że czujny wzrok starszego mężczyzny nie wychwycił, ile wysiłku wkłada w to, by na nogach jak z waty przejść od stojaka na ubrania do swojego fotela. Szczęśliwie udało mu się usiąść wreszcie za biurkiem, które odgradzało go od House'a niczym barykada.
"Tak, masz rację... muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym... Ale to nie jest odpowiednie miejsce ani czas..." - układał w głowie zgrabną formułkę, jednocześnie z udawaną obojętnością przekładając leżące przed nim karty pacjentów, jakby wcale nie czuł na sobie świdrującego spojrzenia błękitnych oczu. Jednak kiedy podniósł głowę i zobaczył prowokacyjny - ale, o dziwo, nie kpiący - uśmieszek na twarzy obiektu swojego niespodziewanego pożądania, poczuł się jak rażony piorunem i z jego ust wydostały się słowa kompletnie innej treści:
- Tak, House, kiedy byliśmy u mnie, zwaliłem sobie pod prysznicem, myśląc o twojej pupci jak brzoskwinka, a teraz marzę wyłącznie o tym, żeby przelecieć cię na tej kanapie, na biurku i na środku mojego gabinetu, jeśli starczyłoby nam sił. Jesteś zadowolony?
Uśmieszek na ustach House'a zastąpił wyraz czystego zdumienia, ale diagnosta otrząsnął się z szoku zanim Wilson mógł się nacieszyć chwilą triumfu.
- Łał, to było... łał. - House podniósł się z kanapy, kręcąc głową. - Dzięki za szczerość, Jimmy. Do zobaczenia na lunchu. - I zanim Wilson zdążył mrugnąć, wypadł z jego gabinetu jak kula armatnia.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za Housem, Wilson wypuścił z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywał. Czy on naprawdę to powiedział? Westchnął głośno i postanowił uzupełnić zaległą dokumentację, aby choć na chwilę oderwać myśli od przyjaciela.
Kiedy nadeszła pora lunchu, Wilson niechętnie opuścił gabinet. Wchodząc do kafeterii, kątem oka zobaczył House’a, siedzącego przy ich stoliku. Podszedł do bufetu i po chwili zastanowienia kupił talerz frytek, mając nadzieję, że to zatrzyma diagnostę. Przygotowując się na nieuniknione, wziął głęboki wdech i ruszył w stronę przyjaciela.
Kait napisał: | Uff. To dobrze.
Co do tłumaczenia, jeśli chodzi o mnie to nie musisz się śpieszyć, bo jest jeszcze tyle fików, które chciałabym przeczytać, że szczerze mówiąc nawet nie zauważyłam tego spóźnienia. Spokojnie zajmij się 'realem'. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Richie117
Onkolog
Dołączył: 24 Sty 2008
Posty: 5994
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: w niektórych tyle hipokryzji? Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 12:52, 14 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której przyjaciel zażąda od niego wyjaśnień. Nie wiedział jak House zareaguje, ale był pewien, że gdy tylko zostaną sami dojdzie do konfrontacji. Jak mógł być tak okropnie nierozważny… Jednym impulsywnym czynem przekreślił lata wspaniałej przyjaźni. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się, że stoją pod jego gabinetem. Drżącą ręką włożył klucz do zamka, otworzył drzwi i przekroczył próg. Oczywiście diagnosta podążył za nim. Jakby nieświadomy napięcia wiszącego w powietrzu usiadł wygodnie na kanapie i zapytał:
-No więc, chcesz mi coś powiedzieć Wilson?
"O, boże, House wie! House naprawdę już wie!!!", pomyślał ze zgrozą Wilson, zanim zawadiacki ton, którym diagnosta zadał swoje pytanie, do końca przebrzmiał w gabinecie. Opanowując chęć panicznej ucieczki, zamknął drzwi na korytarz, po czym odwrócił się plecami do House'a i zaczął powoli rozpinać płaszcz. Byle zyskać na czasie... byle kupić kilka kolejnych cennych sekund na obmyślenie wymówki, dzięki której odsunąłby moment swojego upokorzenia... Odwiesił płaszcz i marynarkę, rozpiął guziki przy mankietach koszuli i podwinął rękawy do połowy przedramion. Miał nadzieję, że House nie widzi, jak trzęsą mu się ręce. Ani że czujny wzrok starszego mężczyzny nie wychwycił, ile wysiłku wkłada w to, by na nogach jak z waty przejść od stojaka na ubrania do swojego fotela. Szczęśliwie udało mu się usiąść wreszcie za biurkiem, które odgradzało go od House'a niczym barykada.
"Tak, masz rację... muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym... Ale to nie jest odpowiednie miejsce ani czas..." - układał w głowie zgrabną formułkę, jednocześnie z udawaną obojętnością przekładając leżące przed nim karty pacjentów, jakby wcale nie czuł na sobie świdrującego spojrzenia błękitnych oczu. Jednak kiedy podniósł głowę i zobaczył prowokacyjny - ale, o dziwo, nie kpiący - uśmieszek na twarzy obiektu swojego niespodziewanego pożądania, poczuł się jak rażony piorunem i z jego ust wydostały się słowa kompletnie innej treści:
- Tak, House, kiedy byliśmy u mnie, zwaliłem sobie pod prysznicem, myśląc o twojej pupci jak brzoskwinka, a teraz marzę wyłącznie o tym, żeby przelecieć cię na tej kanapie, na biurku i na środku mojego gabinetu, jeśli starczyłoby nam sił. Jesteś zadowolony?
Uśmieszek na ustach House'a zastąpił wyraz czystego zdumienia, ale diagnosta otrząsnął się z szoku zanim Wilson mógł się nacieszyć chwilą triumfu.
- Łał, to było... łał. - House podniósł się z kanapy, kręcąc głową. - Dzięki za szczerość, Jimmy. Do zobaczenia na lunchu. - I zanim Wilson zdążył mrugnąć, wypadł z jego gabinetu jak kula armatnia.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za Housem, Wilson wypuścił z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywał. Czy on naprawdę to powiedział? Westchnął głośno i postanowił uzupełnić zaległą dokumentację, aby choć na chwilę oderwać myśli od przyjaciela.
Kiedy nadeszła pora lunchu, Wilson niechętnie opuścił gabinet. Wchodząc do kafeterii, kątem oka zobaczył House’a, siedzącego przy ich stoliku. Podszedł do bufetu i po chwili zastanowienia kupił talerz frytek, mając nadzieję, że to zatrzyma diagnostę. Przygotowując się na nieuniknione, wziął głęboki wdech i ruszył w stronę przyjaciela.
House nie spuszczał oczu z Wilsona, który zbliżał się do niego, manewrując między stolikami. W przeciwieństwie do onkologa, nie spędził tych kilku godzin, jakie minęły od szokującego wyznania młodszego mężczyzny, na unikaniu myślenia o swoim przyjacielu. Całkiem odwrotnie - House oddał się rozmyślaniom, które do tej pory uważał za bezcelowe z uwagi na historię miłosnych podbojów Wilsona.
Co do jednego miał pewność: nie uważał się za geja. Nigdy, na widok żadnego faceta, nie nawiedziły go myśli w stylu "Ciekawe, jaki jest w łóżku?" albo "Boże, chciałbym go przelecieć!". Co innego eksperymentowanie dla rozrywki i zbieranie nowych doświadczeń - ciekawość House'a nie miała granic i to właśnie ona podsuwała mu najdziwniejsze pomysły na zabawy podczas alkoholowych imprez w akademiku. Nikt by nie uwierzył, jak łatwo było przekonać grupę pijanych i napalonych dwudziestolatków do gry "w butelkę" w wyłącznie męskim gronie... runda pierwsza: całowanie, runda druga: wkładanie ręki w spodnie sąsiada, runda trzecia... Nie raz i nie dwa, pijąc z Wilsonem, miał ochotę zaproponować mu podobną zabawę, jednak ani on, ani Wilson, nie mieli już dwudziestu lat, a House wbrew powszechnemu mniemaniu wiedział, że w wieku lat czterdziestu pewne zachowania nie przejdą tak po prostu bez echa, nie pociągając za sobą żadnych konsekwencji - oczywiście miałoby to znaczenie tylko pod warunkiem, jeżeli Wilson chciałby wziąć udział w takiej zabawie, w co House zdecydowanie wątpił. Aż do tego dnia. House nadal był w wstrząśniety tym, czego był świadkiem w łazience przyjaciela i gdyby nie to, za nic w świecie nie potraktowałby poważnie jego wyznania w gabinecie. Nie, nie podkochiwał się potajemnie w Wilsonie, a dwuznacznymi aluzjami, jakie rzucał na prawo i lewo, chciał go tylko wkurzyć. Nie przewidział, że erotyczne podteksty w ich rozmowach mogą rzeczywiście zasiać ziarenko pożądania w heteroseksualnym sercu onkologa. A może to ziarenko było tam od zawsze?... House musiał przyznać - przynajmniej przed sobą - że schlebiało mu, iż stał się obiektem seksualnych fantazji takiego podrywacza jak James Wilson. W życiu nie spodziewał się usłyszeć od kogokolwiek, że ma "pupcię jak brzoskwinka", a tymczasem taki komplement pod jego adresem padł z ust prawdziwego znawcy tematu!
House w głębi ducha zawsze wiedział, że jego próżność i ciekawość mogą go doprowadzić do zguby. Teraz dołączyła do nich trzecia muszkieterka - lojalność wobec najlepszego przyjaciela. Diagnosta nie mógłby sobie spojrzeć w oczy, gdyby zostawił Wilsona samego z jego "problemem", prawda? (Nie wspominając o tym, że byłby kretynem, dobrowolnie rezygnując z darmowego - i najprawdopodobniej fantastycznego - seksu). Tak więc siedział przy stoliku w kafeterii i przypatrywał się nadchodzącemu onkologowi, nie mogąc się doczekać, kiedy pozna resztę rewelacji, jakie Wilson chował w zanadrzu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kait
Pacjent
Dołączył: 26 Kwi 2012
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wrocław Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 18:28, 01 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Tej nocy Wilson nie mógł spać. W jego głowie kłębiły się tysiące pytań. Pytań bez odpowiedzi, a przynajmniej bez takiej, którą byłby w stanie zaakceptować. Niebo było czarne, lecz nie w ten smutny, przygnębiający sposób. Wyglądało jak aksamit miękko rozlewający się nad ziemią. Malutkie, jasne gwiazdki zdawały się mrugać zalotnie do mężczyzny, jednak on wcale ich nie zauważał. Czekoladowe oczy, pozornie wpatrzone w horyzont, tak naprawdę nie widziały w tej chwili niczego oprócz nasuwających się kolejno wspomnień.
On i House w jego gabinecie, jedzący wspólnie lunch (Wilson specjalnie przygotował podwójną ilość jedzenia, wiedząc, że House zechce się poczęstować). On i House, tym razem w biurze diagnosty, rozmawiający na jakiś nic nie znaczący temat (Wilson poszedł tam, żeby choć na chwilę zapomnieć o masie złych wiadomości, które zdążył przekazać swoim pacjentom tego dnia). On i House, idący ramię w ramię przez szpitalny parking (ale niezbyt daleko - Wilson zaparkował jak najbliżej wyjścia, wiedząc, że będzie odwoził House'a do domu). On i House na kanapie w salonie diagnosty (przecież nie mógł odrzucić zaproszenia na kanapki z masłem orzechowym i wspólne oglądanie relacji ze zjazdu Monster Trucków)... Wilson miał nieodparte wrażenie, że chwile spędzone w towarzystwie przyjaciela jaśnieją dziwnym blaskiem na tle całej reszty monotonnego dnia.
Już od dłuższego czasu w jego głowie pojawiało się straszne podejrzenie, że może to ciepło, które przenikało jego ciało, gdy jego palce przypadkiem spotkały się z palcami przyjaciela, gdy ich ramiona zetknęły się w czasie tysięcy marszów szpitalnymi korytarzami, nie wynikało tylko i wyłącznie z czystej sympatii. Że może to było coś więcej...
Początkowo nie chciał do siebie dopuścić tej myśli.
Przecież to irracjonalne!- myślał, wspominając dziesiątki swoich związków z kobietami.
Ale fakty powoli zaczynały mówić same za siebie. Na widok żadnego innego znajomego płci męskiej nie przenikały go przyjemne dreszcze, przelatujące po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. O nikim innym nie myślał w czasie każdej spędzanej samotnie nocy. Mimo to jeszcze nie chciał uwierzyć. Przede wszystkim dlatego, że gdyby przyznał się przed sobą, że czuje do House'a coś więcej niż oficjalnie powinien czuć kumpel, nawet najlepszy, jego wrodzone poczucie przyzwoitości każe mu zrobić coś z tą informacją. Będzie czuł, że nie mówiąc przyjacielowi nic na ten temat, będzie zwyczajnie go okłamywał.
Cholera...- przelatywało mu przez myśl, gdy po raz kolejny przewracał się na drugi bok. Sen nie chciał przyjść.
Delikatny, wytłumiony przez tysiące kilometrów, blask księżyca rozlewał się po pokoju. A Wilson myślał, myślał, myślał...
Zapadł w niespokojny sen, nawet nie zdając sobie sprawy, jak długo pozostał nieprzytomny. W jego głowie formowały się obrazy, mające być odzwierciedleniem jego marzeń. Dotyczyły House'a. House razem z nim w salonie diagnosty. House i on na motorze. House i on w szpitalu, jedzący razem lunch. Z pozoru nic niezwykłego, ale dla niego znaczyło wiele, znaczyło wszystko, bo tak bardzo chciał, żeby jego sny się spełniły. Cztery godziny później obudził go dźwięk budzika. Ocknął się i wyciągnął ramiona, ziewając. Czas stawić czoła kolejnemu dniu pracy.
Chodził nieprzytomny po całym mieszkaniu. Nie dość, że był kompletnie niewyspany, to jeszcze tysiące nonsensownych myśli pełnych sprzeczności plątało się w jego głowie. Nie wiedział co robi, tonął wręcz w swoich poplątanych rozważaniach. Do płatków śniadaniowych nalał wody, ubrał znienawidzoną mocno różową koszulę od ciotki Betty, zapomniał nawet o umyciu zębów i (!) uczesaniu się. A co najdziwniejsze, zamiast tradycyjnych, eleganckich butów do pracy, ubrał zwyczajne trampki. Wsiadł do samochodu. Jechał niczym pijany, ale po kilkunastu minutach, mimo wszystko dotarł szczęśliwie do szpitala. Gdy tylko przekroczył jego próg (dość powolnie), zobaczył rozpromienionego House'a. Szybki dreszcz przeniknął jego ciało.
- No, z wigorem! Kolejne tabuny łysych dzieciaczków czekają, wonder boy.
Szybko jednak zwrócił uwagę na jego podniszczone sportowe buty.
- Hm. Wiem, że jestem dla wielu wzorem, ale po tobie bym się tego nie spodziewał. Toż to plagiat!
Po czym jego zaskoczony wzrok powędrował na ohydną różową koszulę.
- Dobrze, coś jest nie tak.
Wilson spojrzał szybko na przyjaciela, ale się nie uśmiechnął.
- Nie ogoliłeś się, nie uczesałeś, masz na sobie okropną różową koszulę i do tego nie zabrałeś żadnego przedstawiciela swojej gigantycznej kolekcji krawatów. - kontynuował House z błyskiem w oku - Co jeszcze? Tylko mi nie mów że nie zrobiłeś dla nas drugiego śniadania!
Kąciki ust onkologa powędrowały do góry. Wiedział, że te dziwaczne monologi diagnosty to tak naprawdę jego własny sposób na powiedzenie "Cześć Wilson, wyglądasz okropnie. Stało się coś złego?"
-Taki właśnie jest House. I takiego go kocham. - przemknęło onkologowi przez myśl - Zaraz.... pomyślałem kocham?
Jimmy starał się uświadomić sobie, że tak, rzeczywiście przez jego myśl przemknęło "kocham". To było niewiarygodne, nie dość, że znał House'a najdłużej i najlepiej, że jako jedyny potrafił wytrzymać z jego specyficznym sposobem bycia, to jeszcze... nie, to było niemożliwe, James Wilson poczuł do starszego mężczyzny coś więcej niż tylko prawdziwa przyjaźń. Zachichotał pod nosem, co oczywiście nie uszło uwadze Greg'a:
- Z czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - onkolog spróbował zrobić poważną minę.
- Daj spokój, chcę wiedzieć.
- No i właśnie w tym tkwi problem. Ty wszystko chcesz wiedzieć.
- Co w tym złego? Wiedza pomaga mi w diagnozowaniu. Zakładam, że tobie też, przecież nie wybierasz chorób na chybił-trafił. Chociaż w twoim przypadku... większość twoich pacjentów i tak ma niewiele życia.
- House! - James udał zirytowanego.
- Oh, daj spokój, przecież wiesz, że żartowałem. - uśmiechnął się. - To co? Masz ten lunch? Zjadłbym kanapkę? Chodź, Cameron zrobi nam kawy.
Obaj ruszyli w stronę gabinetu diagnosty, ale nie dane było im tam dojść. Z przeciwnej strony dość szybkim krokiem zbliżała się Cuddy, Co więcej, Cuddy wyglądająca na naprawdę wściekłą.
- Wilson! Gdzieś ty się podziewał?! I jak ty, do diabła, wyglądasz?! - powiedziała podniesionym głosem, przez co ściągnęła na onkologa spojrzenia wszystkich obecnych w lobby. - Za pół godziny mam spotkanie z potencjalnym sponsorem twojego oddziału! Obiecałeś, że przyjdziesz...
Onkolog zaszurał nogami, niczym uczeń pod karcącym spojrzeniem dyrektora szkoły. - Na śmierć o tym zapomniałem, ale przyjdę...
- W takim stanie? - Cuddy omiotła ręką postać mężczyzny. - Nawet House wygląda lepiej...
Diagnosta zachichotał, a Wilson - uświadamiając sobie nagle jak kiepsko musi wyglądać - nerwowo przeczesał ręką potargane włosy.
- Przepraszam cię, Cuddy - wymamrotał. - Pojadę do mieszkania, ogarnę się... Spóźnię się najwyżej dziesięć minut, przyrzekam - zapewnił gorliwie.
Mina Cuddy odrobinę złagodniała.
- W porządku, jedź - powiedziała. - A jeśli wrócisz i zastaniesz sponsora w moim gabinecie, powiedz chociaż, że miałeś jakiś zabieg...
- Dzięki, Cuddy. Naprawdę, przepraszam...
Ale administratorka tylko machnęła ręką i odwróciła się na pięcie, zmierzając do swojego biura.
- Chyba będziesz musiał sam zjeść mój lunch... - Wilson wyciągnął z torby worek z kanapkami i podał go House'owi, chwilowo odgradzając się od burzy swoich uczuć. Miał już ruszyć do wyjścia, ale nagle zatrzymał się i zaklął pod nosem.
- Coś się stało? - usłyszał za sobą zaciekawione pytanie diagnosty.
- Zapomniałem zatankować i ledwie tutaj dojechałem... - odpowiedział. - Możesz mi pożyczyć swoje kluczyki?
- Oczywiście - House sięgnął do kieszeni. - Tylko... kiedy nauczyłeś się jeździć na motorze?...
Diagnosta wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok zrozpaczonej miny Wilsona.
- Zawiozę cię – zaproponował, chwytając Wilsona za ramię i ciągnąc go w kierunku windy. Wilson pobladł i zaczął się wyrywać.
- Nie, dzięki, poradzę sobie – mruknął, próbując wyszarpnąć rękę z żelaznego uścisku diagnosty.
- Nie jesteś w stanie samemu kierować motorem – prychnął House, dzielnie trzymając rękę Wilsona.
- Myślałem raczej o wezwaniu taksówki – jęknął onkolog, dając się prowadzić przez lobby. Jednocześnie czuł, że robi mu się gorąco, zdecydowanie za gorąco i… Ciasno?
- Taksówką w życiu nie zdążysz obrócić się w obydwie strony w pół godziny – racjonalizował dalej House. Popchnął przyjaciela w stronę pomarańczowego motoru, zdjął z kierownicy kask i podał onkologowi. – Masz, nie chcę, żebyś mi jęczał o zasadach bezpiecznej jazdy.
- To naprawdę nie jest najlepszy pomysł… - spróbował po raz ostatni Wilson, myśląc jednocześnie, jak prawdziwe to zdanie było. To nie był najlepszy pomysł, zbliżanie się do diagnosty na jeszcze mniejszą odległość na pewno nie było najlepszym pomysłem, nie dzisiaj, nie teraz. Wilson nie był pewien swojej samokontroli – w którymś momencie mogło do czegoś dojść i ta wizja go przerażała.
- Przesadzasz, Jimmy – odparł pogodnie House, sadowiąc się na motorze, łapiąc rękę Wilsona (Za gorąco!, pomyślał Wilson) i przyciągając go do siebie. – A teraz siadaj grzecznie na motor – wyszeptał przyjacielowi do ucha.
Cichy, głęboki, niemal uwodzicielski głos House’a i ciepły oddech diagnosty tuż przy jego skórze wystarczyły, by zredukować zdolność percepcji Wilsona jedynie do doznań niezwykle przyziemnych i zdecydowanie cielesnych. Wiedząc, że nie wyniknie z tego nic dobrego i nie będąc w stanie powiedzieć House’owi „nie”, Wilson usadowił się na motorze za diagnostą, który sięgnął do tyłu, złapał obydwa ramiona onkologa i oplótł je sobie w pasie.
- Gotowy? – spytał. Wilson przełknął ślinę, wtulił głowę w ramię diagnosty (na to było doskonałe wytłumaczenie, po prostu był przerażony!) i wymruczał ciche „tak”. House ruszył. Nie ujechali jednak daleko, gdy mężczyzna gwałtownie zahamował, sprawiając, że serce onkologa staneło mu w gardle.
- Przepraszam - powiedział House, ruszając ponownie. A Wilson, wciąż przerażony wizją śmierci w wypadku, tylko ułamkiem wierzchniej części świadomości zarejestrował fakt, że jego dłoń zaczęła schodzić poniżej pasa diagnosty.
Pędzili z zawrotną prędkością. Rozmazujące się krajobrazy nie robiły jednak na onkologu żadnego wrażenia. Wtulony w diagnostę pochłaniał ciepło jego ciała, zapach jego skóry, włosów. Myślami znowu powędrował gdzieś daleko, w krainę marzeń.
- Ej! Bo oskarżę Cię o molestowanie! - usłyszał figlarny głos, jakby gdzieś z oddali. Przerażony podskoczył na siedzeniu, czym jeszcze bardziej rozśmieszył towarzysza. Natychmiast zdał sobie sprawę, że jego ręce powędrowały zdecydowanie zbyt daleko. Rumieniąc się, cofnął je w "bezpieczne" miejsce. Zdecydowanie muszę się opanować - pomyślał. Właśnie w tej chwili motor wyhamował gwałtownie, a onkolog chcąc nie chcąc stracił równowagę i wylądował na ziemi.
- Wstawaj, dość tego leniuchowania! Za wszelką cenę próbuję dowieść cię na czas, a ty się ciągle obijasz! – ironizował House szturchając go laską – Ruszaj swój piękny tyłeczek, bo bez klucza do twojego domu nie otworzę przecież twojej lodówki!
Wilson podniósł się z jękiem i pocierając obolałe miejsce ruszył w stronę drzwi.
Onkolog otworzył demonstracyjnie drzwi przed Housem i wpuścił go do środka. Przez ułamek sekundy, która wydawała mu się wiecznością, spoglądał na plecy swojego przyjaciela, który zmierzał wprost do jego kuchni. Boże..., jęknął w duchu, zastanawiając się, czy rzeczywiście dostrzega mięśnie diagnosty, harmonijnie poruszające się pod t-shirtem, czy jest to jedynie wytwór jego rozszalałej wyobraźni.
- Jeśli nie chcesz, żeby Cuddy uziemiła cię na cały dzień w klinice, lepiej, żebyś za kwadrans był gotowy! - zawołał przez ramię House, wyrywając Wilsona z odrętwienia.
- Racja - wydusił onkolog, czując, że nagle zaschło mu w ustach. - Czuj się jak u siebie w domu, a ja... - ...postaram się zapobiec katastrofie, dokończył w myślach i chwiejnym krokiem ruszył do łazienki.
Nie powinienem tego robić, to idiotyczne, myślał, zrzucając buty i jednocześnie rozpinając koszulę. To niedopuszczalne, szczególnie kiedy ON jest kilka metrów ode mnie, za kilkoma cienkimi ścianami! - Spodnie i bokserki opadły na ziemię, a po jednym energicznym kopnięciu wylądowały pod ścianą. Jeżeli przypadkiem mnie przyłapie, będę skończony! - Strumień gorącej wody z prysznica trafił na ramiona onkologa i spłynął po jego plecach i klatce piersiowej. Powinienem teraz wybierać odpowiedni krawat, a nie... - Dłonie Wilsona, śliskie od mydła w płynie o zapachu awokado, przesuwały się po jego piersi i brzuchu, coraz niżej... O, Boże...
***
House oparł laskę o kontuar i trzymając kromkę chleba tostowego z szynką w lewej ręce, przetrząsał szafki Wilsona.
- To musi gdzieś tu być... - mruczał pod nosem. Po minucie bezowocnych poszukiwań, stwierdził niechętnie, że musi zwrócić się o pomoc do swojego przyjaciela. - Wilson?...
Brak odpowiedzi.
Prychnął z irytacją, złapał laskę i wciąż trzymając swoją kanapkę, skierował się w stronę, skąd docierał do niego odgłos lejącej się wody. Nie kłopocząc się pukaniem, otworzył drzwi i wsunął głowę do środka.
- Wiem, że nie lubisz musztardy, ale powinieneś mieć w domu chociaż jeden słoik. Gdzie go... - urwał, kiedy dostrzegł rozrzucone po podłodze ubrania. Przeniósł wzrok na kabinę prysznicową i to, co zobaczył przez jej uchylone drzwi, odebrało mu mowę. Oczywiście, mógł się mylić, ba, CHCIAŁ się mylić, ale sam robił to zbyt wiele razy, żeby teraz nie zorientować się, czym zajęty był jego przyjaciel.
Chwilę później pozbył się wszystkich ewentualnych wątpliwości: wraz z szumem wody, do jego uszu dotarł przeciągły jęk, który - oh my fucking GOD - z całą pewnością brzmiał jak "Oh, Greg...", a ciało Wilsona bezwładnie osunęło się po wykafelkowanej ścianie.
Interesujące..., pomyślał House, wycofując się z łazienki i bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.
Woda spływała po twarzy onkologa, spłuklując z niej wszystkie emocje. Szum zagłuszył nawet wejście House'a, co zdecydowanie było plusem, biorąc pod uwagę czynność, którą zajęty był Wilson. Nie chciał, żeby Greg go teraz zobaczył. Zakrecił wodę i sięgnął po ręcznik. To, co go zdziwiło, to cisza, panująca w mieszkaniu. Nie było słychać nic,żadnego otwierania szafek, włączonego ekspresu do kawy, a przecież House powinien siedzieć w kuchni, przeszukując lodówkę.
Młodszy mężczyzna ubrał się szybko i sprawdził dom, diagnosty nigdzie nie było. Wyszedł frontowymi drzwiami i tam dopiero ujrzał go, siedzącego na motorze, z kaskiem w dłoniach.
- Może byś się pospieszył? Cuddy na ciebie czeka, jakbyś zapomniał. - krzyknął, a w jego tonie głosu dało się wyczuć zakłopotanie
- Nie... nie pijesz kawy? - zapytał Jimmy
- A widzisz, żebym miał ze sobą kubek? Cameron zrobi mi w pracy... kawę, oczywiście, w razie gdybyś pomyślał o czymś innym.
James przperosił go na chwilę i wrócił do domu. Kiedy zapinał guziki płaszcza przez glowę przewinęła mu się jedna myśl: On wie. Pokręcił głową z niedowierzaniem, to było przecież niemożliwe, owszem, House był ciekawski, nie krępowałby się z wejściem do łazienki, chyba że... James przelknął ślinę i wyszed z mieszkania. Przeklinał się w duchu za to, że musi jechać z nim teraz motorem. NIe wiedział, czy uda mu się zapanować nad rękami, nie wiedział, czy jest już na tyle spokojny, żeby spbie zaufać.
Wziął kilka głębokich oddechów, przeczesał dłonią włosy i z najbardziej obojętną miną ze swojego arsenału wyrazów twarzy na wszystkie okazje wyszedł z domu. House z lekko zniecierpliwioną miną postukiwał laską w chodnik.
- Ty to masz tempo. Ja takie sprawy załatwiam w trzydzieści sekund - burknął.
Wilson nie odpowiedział. W głowie miał mętlik.
Jak ja teraz spojrzę mu w oczy! Najlepszy przyjaciel widział, jak walę sobie konia!
- Wsiadasz? - diagnosta był już na skraju wytrzymałości.
- Nie - postanowił nagle.
- Nie chcesz chyba żebym cię wsadził, jestem stary, mam chorą nogę...
- Jedź sam. Przejdę się.
House przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Później uruchomił silnik.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, masz dotrzeć do szpitala przed lunchem. Takim prawdziwym, z frytkami zamiast śmierdzących kanapek.
Jimmy patrzył jak diagnosta odjeżdza na motorze. Stał tak, wpatrując się w jego plecy i dopiero po dziesięciu minutach zorientował się, że ma naprawdę malo czasu. Jeśli się spóźni, był pewien, że Cuddy zadba, żeby odrobił za to odpowiednią ilość godzin w klinice.
Szedł dośćszybkim krokiem, mijając ludzi, podlewających trawniki i zastanawiając się w jakim świetle czynność, którą był zajęty, stawiała go w oczach Greg'a. Wiedział, że starszy mężczyzna go zrozumie, sam, i tu Wilson mógłby się z powodzeniem zakładać, wiele razy robił to samo. Ale jakoś nigdy onkologowi nie udało mu się go "przyłapać". Dlaczeg, myślał, dlaczego mam takie piperzone szczęście.
nawet nie zorientował się, że znalazł się przed budynkiem szpitala. Złość sama go niosła, do tego stopnia, że przeszedł dystans od swojego domuw rekordowym tempie. Z ciężkim sercem wszedł do szpitala, będąc święcie przekonanym, że zdążył. Nie mógł wiedzieć, że jego zzegarek stanął w nocy. Nie mógł wiedzieć, bo od rana na niego nie patrzył.
Kiedy przekroczył próg szpitala, pierwszą osobą, która rzuciła mu się w oczy, był wysokim siwy jegomość ze skórzaną teczką w ręce, wychodzący z gabinetu Dziekan Medycyny. Coś szepnęło mu do ucha, że oznacza to kłopoty.
Nie pomylił się. Zaraz za mężczyzną z biura wysunęła się istna chumra gradowa pod postacią Cuddy. Zanim Wilson zdążył znaleźć miejsce, w które mógłby uskoczyć i ukryć się przed administratorką lub chociaż jakąś sensowną wymówkę, kobieta stanęła naprzeciwko niego.
- Co to ma znaczyć? Myślałam, że zależy ci na tym oddziale! House już od dwudziestu pięciu minut jest u siebie, a ty raczyłeś zjawić się dopiero teraz!
Spuścił głowę.
- Przepraszam, wyniknęły pewne...eee...komplikacje... Co powiedział ten facet?
- Jest gotowy nam pomóc, ale uparł się, że musi jeszcze porozmawiać z tobą. Umówiłam Was jutro na jedenastą - powidziała z odcieniem groźby w głosie. I nie przyjmuję żadnych wymówek, jasne?
- Jasne...
Spojrzała badawczo na onkologa.
- James, wszystko w porządku?
Otworzył usta, by zmyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, jednak zanim zdążył się odezwać, oboje usłyszeli zbliżające się znajome stukanie laski.
- Jest nasza zguba!
Wilson odruchowo przeniósł wzrok na przyjaciela, zapominając, że w głębi duszy modlił się o to, żeby ich drogi nie skrzyżowały się więcej tego dnia. A jeszcze lepiej w ciągu tego tygodnia. Jak mógł się w ogóle łudzić, że to możliwe?! Przeglądając w błyskawicznym tempie wszystkie dostępne możliwości, zdecydował się zerknąć - tylko jeden, krótki raz - w błękitne oczy diagnosty. MUSIAŁ wiedzieć, czy znajdzie w nich kpinę i pogardę, których w tej sytuacji mógł oczekiwać.
Jednak to, co zobaczył było... cóż, może nie gorsze, ale z pewnością bardziej przerażające - House uśmiechał się, mrużąc przy tym oczy, a pod zmrużonymi powiekami Wilson dostrzegł złowieszcze iskierki, które przypomniały mu o czymś, co początkowo wyleciało mu z głowy.
"Czy ja... czy wtedy... czy ja naprawdę powiedziałem na głos jego imię?!", pomyślał, czując narastającą panikę.
Jego oddech przyspieszył gwałtownie, a serce zaczęło boleśnie tłuc się o żebra. Kiedy pierwsze czarne plamki zatańczyły mu przed oczyma, Wilson wiedział, że nie zdoła uniknąć całkowitej kompromitacji. Ostatnią rzeczą, która dotarła do jego świadomości, był głuchy odgłos jego ciała, upadającego na twardą szpitalną podłogę.
Chwilowa utrata świadomości... cóż, nie była najlepszym wyjściem z tej sytuacji. wręcz przeciwnie, sprawila tylko, że wzbudził jeszcze większą ciekawość przyjaciela, w oczach ktorego natychmiast pojawiła się znajome iskierki. To był odruch, tak samo jak odruchem Wilsona było wypowiedzenie imienia House'a wtedy, w domu.
Ocknął się, oparty o ścianę w korytarzu, z Cuddy i House'em pochylającymi się nad nim.
- James? James, co się stalo? - usłyszał troskę w glosie dziekan medycyny.
- Ja...
- Zaslabł. Czy ty naprawdę tego nie zauważyłaś? Zasłabł i zemdlał. - wtrącił się House, jego odpowiedź ociekała sarkazmem.
- To widzę, ale dlaczego... James?
- Nic mi nie jest. Pójdę do gabinetu, napiję się kawy. wszystko w porządku. zaraz mam pacjenta.
- Nic się nie martw, mamo - Greg zwrócił się do kobiety. - Pójdę z nim, dopilnuje, żeby więcej tego nie zrobił.
James uniósl głowę.
- Nie... Nie, naprawdę, nie trzeba - zerwał się na nogi może odrobinę za szybko, bo zachwiał się i najprawdopodobniej upadłby, gdyby Lisa Cuddy nie przytrzymala go za ramię.
- Bez dyskusji, Wilson. Przecież ty ledwo trzymasz się na nogach! Albo pozwolisz House'owi odprowadzić się do gabinetu, albo zawołam tutaj sanitariusza z wózkiem, który zawiezie cię prosto na oddział na badania kontrolne. - Groźba Cuddy odebrała Wilsonowi ochotę na dalszą kłótnię.
- Okej. House, chodź - wymamrotał i ruszył w kierunku wind, nie oglądając się na przyjaciela.
- Nie wiesz przypadkiem, o co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Cuddy, kiedy Wilson znalazł się poza zasięgiem jej głosu.
House zastanawiał się przez ułamek sekundy, czy podzielić się z administratorką swoim odkryciem, po czym stwierdził, że byłoby to głupotą z jego strony - w końcu sam nie wiedział, co zamierza z tym zrobić. A jednak... uchylenie rąbka tajemnicy mogło w perspektywie okazać się przydatne... House wzruszył ramionami i najbardziej obojętnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, odpowiedział:
- Gdybym miał postawić diagnozę, powiedziałbym, że Wilson przechodzi właśnie ostry atak zakochania. - Po czym podążył w ślad za oddalającym się onkologiem.
Cuddy potrzebowała dobrej minuty, żeby osądzić, czy House nie próbuje jej nabrać. W końcu stwierdziła, że diagnosta jednak mówił poważnie.
- Co takiego?! Że niby w kim Wilson...?
House odwrócił się na pięcie tuż przed otwartymi drzwiami windy i pogroził jej palcem.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica lekarska... - Z tymi słowami wszedł do kabiny, w której czekał już na niego James Wilson z niebywale niepocieszoną miną na twarzy.
Wilson zerknął z ukosa na przyjaciela, którego wyraz twarzy był nieprzenikniony. Podziękował w duchu, że nie jechali sami i prócz nich w windzie była jeszcze jakaś kobieta z małym dzieckiem oraz nastolatek z słuchawkami wielkimi jak uszy pandy, którą z resztą przypominał przez podkrążone, półprzymknięte oczy. Fakt, że nie jechali sami odkładał moment, w którym diagnosta postanowi zrobić coś, co jak był pewien mu się nie spodoba. Czarne scenariusze, podkładane mu przez jego wesołą wyobraźnię naprawdę napawały go przerażeniem. Po House’sie mógł spodziewać się wszystkiego – od pogardy i wyśmiania do gorzkich słów, że nie potrzebuje przyjaciela, który waląc sobie pod prysznicem mruczy jego imię. Cóż, ostatni wymysł nie był aż tak prawdopodobny, ponieważ diagnosta potrzebował go tak samo , jeśli nie mocniej, jak on potrzebował jego. Jednak pesymistyczna natura onkologa zwyciężyła w tym momencie, zakłócając jakiekolwiek sensowne myślenie.
Winda w rekordowym tempie dotarła na ich piętro. James czuł jak serce podchodzi mu do gardła, gdy metalowe drzwi rozsunęły się, wypuszczając na szpitalny korytarz. Nie był w stanie zrobić ruchu, nie chciał znaleźć się z diagnostą sam na sam.
- Idziesz, Wilson? Ręka mi zaraz uschnie – dobiegł do jego uszu sarkastyczny głos. Uniósł głowę i zobaczył, że w windzie stał już sam, a House przytrzymuje laską drzwi, by się nie zamknęły. Kiwnął i wolnym krokiem, szurając ruszył z przyjacielem w stronę swojego gabinetu.
Wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której przyjaciel zażąda od niego wyjaśnień. Nie wiedział jak House zareaguje, ale był pewien, że gdy tylko zostaną sami dojdzie do konfrontacji. Jak mógł być tak okropnie nierozważny… Jednym impulsywnym czynem przekreślił lata wspaniałej przyjaźni. Nagle serce podskoczyło mu do gardła, gdy zorientował się, że stoją pod jego gabinetem. Drżącą ręką włożył klucz do zamka, otworzył drzwi i przekroczył próg. Oczywiście diagnosta podążył za nim. Jakby nieświadomy napięcia wiszącego w powietrzu usiadł wygodnie na kanapie i zapytał:
-No więc, chcesz mi coś powiedzieć Wilson?
"O, boże, House wie! House naprawdę już wie!!!", pomyślał ze zgrozą Wilson, zanim zawadiacki ton, którym diagnosta zadał swoje pytanie, do końca przebrzmiał w gabinecie. Opanowując chęć panicznej ucieczki, zamknął drzwi na korytarz, po czym odwrócił się plecami do House'a i zaczął powoli rozpinać płaszcz. Byle zyskać na czasie... byle kupić kilka kolejnych cennych sekund na obmyślenie wymówki, dzięki której odsunąłby moment swojego upokorzenia... Odwiesił płaszcz i marynarkę, rozpiął guziki przy mankietach koszuli i podwinął rękawy do połowy przedramion. Miał nadzieję, że House nie widzi, jak trzęsą mu się ręce. Ani że czujny wzrok starszego mężczyzny nie wychwycił, ile wysiłku wkłada w to, by na nogach jak z waty przejść od stojaka na ubrania do swojego fotela. Szczęśliwie udało mu się usiąść wreszcie za biurkiem, które odgradzało go od House'a niczym barykada.
"Tak, masz rację... muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym... Ale to nie jest odpowiednie miejsce ani czas..." - układał w głowie zgrabną formułkę, jednocześnie z udawaną obojętnością przekładając leżące przed nim karty pacjentów, jakby wcale nie czuł na sobie świdrującego spojrzenia błękitnych oczu. Jednak kiedy podniósł głowę i zobaczył prowokacyjny - ale, o dziwo, nie kpiący - uśmieszek na twarzy obiektu swojego niespodziewanego pożądania, poczuł się jak rażony piorunem i z jego ust wydostały się słowa kompletnie innej treści:
- Tak, House, kiedy byliśmy u mnie, zwaliłem sobie pod prysznicem, myśląc o twojej pupci jak brzoskwinka, a teraz marzę wyłącznie o tym, żeby przelecieć cię na tej kanapie, na biurku i na środku mojego gabinetu, jeśli starczyłoby nam sił. Jesteś zadowolony?
Uśmieszek na ustach House'a zastąpił wyraz czystego zdumienia, ale diagnosta otrząsnął się z szoku zanim Wilson mógł się nacieszyć chwilą triumfu.
- Łał, to było... łał. - House podniósł się z kanapy, kręcąc głową. - Dzięki za szczerość, Jimmy. Do zobaczenia na lunchu. - I zanim Wilson zdążył mrugnąć, wypadł z jego gabinetu jak kula armatnia.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za Housem, Wilson wypuścił z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywał. Czy on naprawdę to powiedział? Westchnął głośno i postanowił uzupełnić zaległą dokumentację, aby choć na chwilę oderwać myśli od przyjaciela.
Kiedy nadeszła pora lunchu, Wilson niechętnie opuścił gabinet. Wchodząc do kafeterii, kątem oka zobaczył House’a, siedzącego przy ich stoliku. Podszedł do bufetu i po chwili zastanowienia kupił talerz frytek, mając nadzieję, że to zatrzyma diagnostę. Przygotowując się na nieuniknione, wziął głęboki wdech i ruszył w stronę przyjaciela.
House nie spuszczał oczu z Wilsona, który zbliżał się do niego, manewrując między stolikami. W przeciwieństwie do onkologa, nie spędził tych kilku godzin, jakie minęły od szokującego wyznania młodszego mężczyzny, na unikaniu myślenia o swoim przyjacielu. Całkiem odwrotnie - House oddał się rozmyślaniom, które do tej pory uważał za bezcelowe z uwagi na historię miłosnych podbojów Wilsona.
Co do jednego miał pewność: nie uważał się za geja. Nigdy, na widok żadnego faceta, nie nawiedziły go myśli w stylu "Ciekawe, jaki jest w łóżku?" albo "Boże, chciałbym go przelecieć!". Co innego eksperymentowanie dla rozrywki i zbieranie nowych doświadczeń - ciekawość House'a nie miała granic i to właśnie ona podsuwała mu najdziwniejsze pomysły na zabawy podczas alkoholowych imprez w akademiku. Nikt by nie uwierzył, jak łatwo było przekonać grupę pijanych i napalonych dwudziestolatków do gry "w butelkę" w wyłącznie męskim gronie... runda pierwsza: całowanie, runda druga: wkładanie ręki w spodnie sąsiada, runda trzecia... Nie raz i nie dwa, pijąc z Wilsonem, miał ochotę zaproponować mu podobną zabawę, jednak ani on, ani Wilson, nie mieli już dwudziestu lat, a House wbrew powszechnemu mniemaniu wiedział, że w wieku lat czterdziestu pewne zachowania nie przejdą tak po prostu bez echa, nie pociągając za sobą żadnych konsekwencji - oczywiście miałoby to znaczenie tylko pod warunkiem, jeżeli Wilson chciałby wziąć udział w takiej zabawie, w co House zdecydowanie wątpił. Aż do tego dnia. House nadal był w wstrząśniety tym, czego był świadkiem w łazience przyjaciela i gdyby nie to, za nic w świecie nie potraktowałby poważnie jego wyznania w gabinecie. Nie, nie podkochiwał się potajemnie w Wilsonie, a dwuznacznymi aluzjami, jakie rzucał na prawo i lewo, chciał go tylko wkurzyć. Nie przewidział, że erotyczne podteksty w ich rozmowach mogą rzeczywiście zasiać ziarenko pożądania w heteroseksualnym sercu onkologa. A może to ziarenko było tam od zawsze?... House musiał przyznać - przynajmniej przed sobą - że schlebiało mu, iż stał się obiektem seksualnych fantazji takiego podrywacza jak James Wilson. W życiu nie spodziewał się usłyszeć od kogokolwiek, że ma "pupcię jak brzoskwinka", a tymczasem taki komplement pod jego adresem padł z ust prawdziwego znawcy tematu!
House w głębi ducha zawsze wiedział, że jego próżność i ciekawość mogą go doprowadzić do zguby. Teraz dołączyła do nich trzecia muszkieterka - lojalność wobec najlepszego przyjaciela. Diagnosta nie mógłby sobie spojrzeć w oczy, gdyby zostawił Wilsona samego z jego "problemem", prawda? (Nie wspominając o tym, że byłby kretynem, dobrowolnie rezygnując z darmowego - i najprawdopodobniej fantastycznego - seksu). Tak więc siedział przy stoliku w kafeterii i przypatrywał się nadchodzącemu onkologowi, nie mogąc się doczekać, kiedy pozna resztę rewelacji, jakie Wilson chował w zanadrzu.
Wilson postawił tacę z jedzeniem na stole i usiadł, starając się nie patrzeć na przyjaciela.
- No więc… masz jakiś przypadek? –zapytał, skubiąc nerwowo frytkę.
- Jimmy, naprawdę chcesz teraz gadać o moim pacjencie? – jęknął House. – Myślałem, że porozmawiamy o twoim palącym problemie –dodał, a w jego oczach pojawiły się wesołe błyski. James zamrugał dwukrotnie. Wiedział, że to kiedyś nastąpi, ale nie był jeszcze gotowy na rozmowę.
-Hmpf… - wybąkał, czując, że robi się czerwony.
- Powiesz coś więcej? Kilka godzin temu byłeś bardziej rozmowny – stwierdził House, a jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
Richie... Czy ty prowadzisz ten fik do ery czy tylko mi się tak wydaje?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|