|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Dr Gregory House
Student Medycyny
Dołączył: 23 Mar 2009
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Radom Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 22:45, 18 Cze 2011 Temat postu: Czas Zmian [+16, 3/3, Z] |
|
|
zweryfikowany przez Dr Gregory House.
Dr Gregory House napisał: | Narracja pierwszoosobowa, może to nie rzadkość, ale postarałem się urozmaicić to opowiadanie przemyśleniami. Mam nadzieję, że trafnymi jak na charakter postaci
|
------------
„Czas zmian”
Trzy pociski zmieniły wszystko. Nie będę kłamał, że myślałem wtedy o Allison. Chciałbym w to usilnie wierzyć, jednak chwila pozostawiona przez kulę od chwili wystrzału, nie dała mi wielkiego wyboru czy czasu do namysłu. Rozdzierający ból przeniknął do kręgosłupa. I znowu chciałbym. To właśnie wtedy chciałem, ba! Przez ułamek sekundy błagałem o błogosławiony stan nieświadomości, letarg w jaki zapada mózg w krytycznej dla niego chwili. Cierpiałem jednak póki drugi, odziany w ołowiowy płaszcz zabójca, nie przemknął przez moją tętnice, burząc dotychczasowy naturalny przepływ krwi przez moje ciało. Dopiero ów intruz, a może względem pierwszego przyjaciel, zabrał moją przytomność wraz ze sobą w nicość. Wydawało mi się, że spadam w dół, mknę z zawrotną szybkością w pulsującą pustką otchłań. Wręcz czułem jak z każdym przebytym centymetrem, wysysa ze mnie resztki i tak lichego życia. Już nie myślałem, o ile w ogóle wcześniej byłem w stanie, o czymkolwiek.
Zimna podłoga przywróciła na chwile percepcje, nieocenioną możliwość spoglądania w czeluść stalowej lufy. Na szczęście, ostatki sił jakie we mnie pozostały, nie wystarczyły mi na zgłębienie tajników gwintowania broni i nadawania rotacji nabojom. Po raz kolejny w ciągu kilku sekund, a może minut, odpłynąłem w ramiona bezbrzeżnej czerni jaka spowiła mój umysł.
Nie pamiętam trzeciego uderzenia, jednak może niekoniecznie przytomna świadomość, zarejestrowała je także. Leżałem wyciągnięty na wznak, zatapiając szarą toń płytek, karmazynem własnej krwi. Mogę jedynie się domyślać co wtedy przeżyła Allison. Stała tuż obok mnie i spoglądała zmęczonym, choć jak zawsze dobrotliwym spojrzeniem, jak łykam kolejne tabletki.
„Wycieli mi kawałek nogi. To chyba logiczne, że boli, nie?” – tłumaczyłem uparcie własne uzależnienie. Który nałogowiec nie tłumaczy się podobnie? „Rozwiodłem się z żoną, więc mam prawo wypić pare głębszych” To nic, że do rozwodu doszło kilka lat temu. „To ostatni papieros, nigdy więcej nie wezmę tego świństwa do ust…” I tak dalej… Każda wymówka jest dobra. Byleby mieć powód do racjonalizowania swojego postępku, prawda?
Wciąż mam w głowie jej uśmiech, który wrył się w moją pamięć, choć tak rzadko go widuje. Miała naprawdę cudowny uśmiech. Powinna go nosić na swoim pięknym obliczu w każdej chwili. Dzięki niemu wyglądała zjawiskowo. Choć może powinienem być większym egoistą? Może powinna przywdziewać go tylko dla mnie i przeze mnie? Wiem doskonale, że nigdy nie byłem w stanie sprawić by była szczęśliwa. I nadal tego nie potrafię. Nawet gdy do mnie strzelają i nie mam na to wpływu, mam wrażenie, że to moja wina. Czy mi zależy? To jasne. W końcu to Allison. I pomimo, że nigdy się do tego przed nią nie przyznałem, pomimo, że starałem się nie przyznać tego przed sobą, jest mi niezbędna. Bywa moją nadzieją, że świat nie jest tak okrutny i dwukolorowy, jakim go widzę. Jednak zbędne są wywody na jej temat, w końcu i tak nie wie, że część mnie pożąda jej na poziomie elementarnym. Niezbędna niezbędność. Masło maślane.
Uzmysłowiłem sobie gdzie jestem dopiero po chwili. Głowę miałem, o ironio, jak z ołowiu. Nawet odpowiedź na proste pytanie jakim było „Gdzie ja u licha jestem?” przyszło mi z trudem. Wszystko było zamazane i dziwnie jasne. Korytarz? Kostnica? Niebo? Nie, aż tak naiwny nie jestem. Poruszałem się, choć nie z własnej woli i nie o własnych siłach. Pędziłem przed siebie w pozycji horyzontalnej. Jestem lekarzem do cholery, coś powinno mi to mówić.
A tak, nosze.
Kolejnym wysiłkiem było obrócenie głowy. Coś lepkiego i ciepłego sączyło się, z tak obolałej czaszki, szyi… i skąd jeszcze? Z każdą chwilą słabłem, choć wkładałem tyle przeklętego wysiłku by zrozumieć co się stało. Biegła tuż przy mnie. Przerażenie, niewyobrażalny strach miała wypisany na twarzy. Zorientowała się dopiero po chwili, że odzyskałem przytomność i spróbowała ukryć troskę. Nieodłączną część jej natury. Uśmiechnęła się przez łzy, jak upadły anioł w tej mlecznej i ciężkiej mgle opadającej na mnie i wyduszającej ostatnie tchnienie.
„Wszystko będzie dobrze, tylko nie zamykaj oczu, proszę…” – usłyszałem od niej. Zdziwiłbym się, gdyby z jej ust padło co innego. To tak doskonale do niej pasowało. Jednak nie była sama wokół srebrzystego łoża na jakim mnie wieźli. Dojrzałem po drugiej stronie Chase’a. Domyślam się, że Foreman również gdzieś się tu kręcił, by przeciąć mi rurkę z solami fizjologicznymi i objąć stanowisko Diagnosty Roku. Jak zawsze z pokerową miną, niemal niewzruszony, czego by nie zobaczył.
Pieprzony robot.
Ostry dyżur, zwyczajowo sterylny i jaśniejący ową bielą którą zobaczyłem, przyjął mnie z otwartymi ramionami. Nie często go odwiedzałem… nawet w czasach dyżurów. Usłyszałem miarowe „Raz, dwa, trzy!” Wylądowałem na czymś wygodniejszym, choć gdzieś w zakamarkach mojego mózgu, krążyła informacja, że to nie koniec zwiedzania.
„Musimy go operować! Przygotujcie sale! House, nie zamykaj oczu, jeszcze nie teraz, zostań z nami, dasz rade, nie jest tak źle, wszystko będzie dobrze…”
Kolejne słowa zlepiały się w zbitek trudnych do przyswojenia pojęć. Ciecz, która spływała po moim ciele, robiła to coraz mozolniej. Dotąd rozrywające dudnienie w skroniach cichło, pozostawiając po sobie zgliszcza i zmęczenie. Ileż można tak wytrzymać? Na krawędzi jawy a snu, dryfując w morzu słów i obietnic nigdy nie spełnionych przez pychę i egoizm? Znałem odpowiedź, zanim śmierć zamknęła mi oczy.
Nie było światła. Tunelu. Aniołów chcących odebrać to co im należne. Nie wiem po raz który, po prostu zasnąłem najgłębszym ze snów. Nie mając nadziei na przebudzenie. Wiem jedno – tym razem myślałem o Allison.
I tylko to się liczyło.
---
Dr Gregory House napisał: | Pomimo braku wyraźnego odzewu, wklejam kolejną część. Mam nadzieję, że komuś się spodoba |
Oiom.
Nie mam pojęcia jak długo leżałem w bez ruchu. Nie wiem również, co się działo ze mną w tym czasie. Kolejna luka, którą zapełnią wielobarwne opowieści członków mojego zespołu. Jakby choć raz nie mogli oszczędzić sobie opisu swoich uczuć, a zrelacjonować fakty. Wiem, że zostałem postrzelony. Co najmniej dwa razy. Pamiętam jak przez mgłę usilne starania, by nie utonąć w morzu czerni. Jak błogi, a jednocześnie przerażający stan obojętności, spowijał mój umysł stalową kurtyną. Kojarzę dotyk zimnej poręczy mojego ówczesnego łóżka, na którym zaciskałem z bólu dłonie.
Morfina.
Otępiały leżałem w sali o ścianach bielszych niż można to sobie wyobrazić. Zmęczony walką mózg, zalewany był przez opiaty, które sączyły się z kroplówki. Podobało mi się to. Nie czułem bólu. Jedynie odrętwienie towarzyszące zbyt długiemu okresowi spoczynku.
Musiałem wreszcie powrócić do życia. Ileż można leżeć? Mozolnie obróciłem głowę. Powietrze było ciężkie, zatęchłe, stawiało niewiarygodny opór… a może jednak było wprost przeciwnie? Usłyszałem szept. Stłumiony, wydobywający się z głębi oceanu, brzmiący nad wyraz niezrozumiale. Obraz to rozmazywał się, to wyostrzał, nadając przedmiotom wielobarwne smugi i poświatę. Następny wysiłek, sprawiający ból pomimo maksymalnej dawki. Powieki same mi opadały, piach pod nimi ranił mi oczy. Zdobyłem się na zmrużenie ich i skoncentrowanie na źródle dźwięku. Dwie postacie. Ty geniuszu. Słyszysz dialog, a tu nagle widzisz rozmawiające osoby. Niespotykane.
Obie nosiły równie białe co ściany pomieszczenia szaty. Chyba była na to jakaś nazwa… szlafrok? Wizja stawała się ostrzejsza, a fonia przybierała na jakości. Długowłosa kobieta, plecami do mnie. Obok niej druga, mniej urodziwa, krótko ostrzyżona. Beznadziejny styl. Co te kobiety w tym widzą.
„Wody…”
Nie rozpoznałem tego głosu, jednak one najwyraźniej owszem. Dobiegał z daleka. Z okolic mojego gardła. Wyglądały na zdziwione, pewnie ja również. Jedna z nich stanęła nad moim łóżkiem i spoglądała na mnie z łzami w oczach. Rozpoznałem ją. Allison. Moja Allison. Uśmiechnęła się do mnie, jak zwykle spychając emocje na skraj swojej umęczonej duszy. Zasłoniła dłonią usta, delikatnie podrygując w spazmach. Mniej urodziwa lekarka, odeszła na chwilę by powrócić z bezkształtnym przedmiotem w dłoni. Podeszła pewnym krokiem do oparcia mojego łóżka, unosząc je za pomocą guzika. Technika sporo ułatwia. Dawniej trzeba było się naszarpać, by metalowe trybiki łaskawie przeskoczyły wyżej, blokując ruchomą część łóżka w mało wygodnej pozycji…
Mało urodziwą lekarką był Chase, który podał mi kubek wody. Rozpoznałem go dopiero z odległości nie więcej niż metra. Choć jego twarz nie zdradzała wielu uczuć widać było, że lekko się krzywi spoglądając na mnie. Nie mogło być dobrze. Bezwładna dłoń poszybowała ku naczyniu. Drewniane palce, zacisnęły się na nim niezdarnie, zupełnie bez mojej woli. Byłem zbyt słaby i otumaniony by myśleć o czymkolwiek innym, niż potrzebie zaspokojenia pragnienia. W tej chwili było to moim pierwotnym instynktem. Priorytetem najwyższej wagi. Przysunąłem kubek do ust i łapczywie wypijałem kolejne porcje chłodnego płynu. Gardło paliło żywym ogniem, a wyschnięty język, boleśnie przyzwyczajał się do wilgoci, jednak w tej chwili zupełnie mi to nie przeszkadzało. Opróżniłem go do sucha, zauważając czerwone ślady na jego obrzeżach. Nim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch Allison, już była przy mnie z gazikiem w dłoni, wycierając resztki spływającej krwi.
„Spokojnie, wszystko w porządku.. to nic takiego.”
No to mnie uspokoiła. Chyba przespałem zajęcia z anatomii, bo wydawało mi się, że ludzie nie krwawią bez powodu.
„Coo...” – nie byłem w stanie wychrypieć niczego więcej. Jednak już sama próba wystarczyła, by rozwiązać jej usta.
„Kula uszkodziła tętnice szyjną i krtań. Udało nam się zatamować krwawienie, jednak Twój organizm sam musi zasklepić ranę…”
Chciała powiedzieć coś więcej, ale wyraźnie się zawahała. Jedną z nielicznych rzeczy którą doskonale pamiętam, jest fakt, że to nie była jednak kula. Starał się mnie oszczędzać, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Silny akcent, nie pozwolił mi na ponowienie pytania, czy dokończenie rozmyślań. W tym stanie i tak nie wymyśliłbym niczego epokowego.
„Pierwsza kula trafiła Cię w prawą pierś, tuż pod obojczykiem. Następna trafiła tętnice szyjną i krtań, a ostatnia…” – zatrzymał się na chwilę i odchrząknął, by móc przejść do strzału którego nie pamiętałem.
„… obsunęła się po kości czaszki, na wysokości prawej skroni, nieco ją krusząc.”
Nieco ją krusząc? O czym on mówi? Moja ręka, która z chwili na chwilę stawała się coraz sprawniejsza i pewniejsza, przesunęła się czole. Wyczułem bandaż i syknąłem cicho. Poczułem to, pomimo kilku warstw gazy i opatrunków. Powiodłem wzdłuż materiału, który trzymał moją czaszkę w jednej części i zorientowałem się jakich rozmiarów jest rana. Miała co najmniej 10 centymetrów długości i kilka szerokości, co jest sporym osiągnięciem jak na jedne pocisk… Chyba, że oddany z bliska. To nie była groźba. Ktoś wcale nie zamierzał mnie nastraszyć. Wszedł do szpitala z myślą „Gregory House wygląda dzisiaj wspaniale, jednak muszę go zabić”. Skoro jestem w jednym kawałku, to skąd ten grymas?
„Skoro… wszystko w porządku… to czemu się krzywicie..?”
Spojrzeli po sobie. To nie był dobry znak.
„House, on próbował Cię zabić, rozumiesz? Strzelił do Ciebie. Trzy razy. Omal nie zginąłeś… gdyby nie Foreman…”
Urwane w połowie słowa zdania, brzmią dramatycznie, choć najczęściej nie są. Czułem jednak, że coś jest nie tak.
Spojrzałem na nich. Później rozejrzałem się powoli po pokoju, wiedząc, że coś jest inaczej. To „coś” nie dawało mi spokoju, jakbym znał już odpowiedź, tylko wciąż jej sobie nie uświadamiał.
„Gdz… gdzie jest ten czarny? Foreman?” – znów to spojrzenie. Allison przerwała ciszę, najwyraźniej uświadamiając sobie bezcelowość dalszych uników od pytań.
„Już się nim zajęli. Nie masz się o co martwić.”
„Co to znaczy zajęli? Gdzie on jest?”
Mój głos nabrał wreszcie odrobinę stanowczości, na którą nie mogłem się zebrać kaszląc i chrząkając z bólu. Mózg wrzucił kolejny bieg, ruszając sprawniej pod górkę, jaką był mój stan.
„To był on. To Foreman do Ciebie strzelał.”
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez Dr Gregory House dnia Nie 21:54, 19 Cze 2011, w całości zmieniany 10 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
eigle
Nefrologia i choroby zakaźne
Dołączył: 01 Lis 2008
Posty: 13423
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 39 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 21:41, 19 Cze 2011 Temat postu: |
|
|
Długie wprowadzenie. Bardzo długie. Ale na TAKIE ostatnie zdanie warto było czekać, bo pobudza ciekawość.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Dr Gregory House
Student Medycyny
Dołączył: 23 Mar 2009
Posty: 148
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Radom Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 21:52, 19 Cze 2011 Temat postu: |
|
|
Najzabawniejsze jest to, że to długie wprowadzenie to właściwie 3/4 opowiadania
Dr. napisał: | Ostatnia część, może mało porywająca, ale i tak smacznego
p.s. winę bohatera i motyw Foremana, pozostawiam w domyśle. Każdy niech wstawi to co lubi |
Przez chwilę spoglądałem tępym wzrokiem na dwoje dobrze znanych mi lekarzy, którzy jak za pomocą czarodziejskiej różdżki zmienili się w żaby. Słowa wypowiedziane przez złotowłosego, usilnie starały się przebić do mojej świadomości, choć na próżno. Zdarzają się w życiu każdego człowieka chwile, gdy pomimo pewnych dowodów, jasnych przesłanek, nie dopuszczamy do siebie prostych stwierdzeń. Jest to moment, gdy codzienna, wieloletnia rutyna, nagle wypada z dobrze znanego toru i zjeżdża po równi pochyłej absurdu, niepojętego dla zainteresowanego. Niektórzy ludzie ochoczo nazywają takie chwile „przełomem”, bądź „punktem zwrotnym”. Wolę termin „rzeczywistość”. Te momenty burzą wszelkie ideały, wyrobione przez długi okres pewniki, jak poranna kawa, czy pacjenci. Pozostawiają zgliszcza po złudzeniach, które przesłaniają trzeźwe spojrzenie na świat. Inny rodzaj ludzi po prostu stara się żyć dalej, udając obserwatorów, nie dopuszczając myśli, że są uczestnikami. Takich ludzi, widmo nieuchronnych zmian wciąż prześladuje i zsyła długie, bezsenne noce. Przyznam nieco niechętnie, takim punktem zwrotnym była właśnie ta wiadomość.
Pod wpływem impulsu, bo zdecydowanie nie racjonalnej części mojego mózgu odpowiedzialnej za trzeźwe myślenie, rozplątałem się z krępujących mnie rurek i przewodów. Aparatura poczęła przeraźliwie i monotonnie piszczeć, co wyciągnięcie wtyczki skutecznie ją powstrzymało od dalszej tyrady. Cud elektroniki ratujący życie, a nawet na baterie nie jest. Rozejrzałem się pobieżnie i odnalazłem zasłużoną wielomiesięcznym stabilizowaniem mojej chwiejnej równowagi laskę. Moją trzecią, drewnianą nogę. Cholerne przedłużenie ramienia, na które byłem skazany. Zbyt szybkie powstanie po tak długim stanie spoczynku zaowocowało niespodziewanym zawrotem głowy. Dwójka lekarzy stała oniemiała, spoglądając na mnie. Po ich minach wnioskowałem, że nie bardzo wiedzą co ze sobą zrobić.
„Bardziej byście się przydali, komuś kto Was potrzebuje. Gdzie on…”
Głos zawiódł mnie na chwilę dłuższą niż powinien. Alliosn wykorzystała tą chwilę na wygłoszenie swojej moralizującej gadki.
„Nie powinieneś się teraz ruszać! Masz założone szwy! Przeszedłeś poważną operacje…”
„Zabieg. To było usunięcie kuli, nie operacja na mózgu, chyba, że myli mnie wieloletnie doświadczenie, a wy zapomnieliście mi wspomnieć, że mam ziemniaka zamiast serca. Gdzie on jest?”
Zaakcentowałem każde z trzech ostatnich słów, nie pozostawiając im wyboru. Konkretniej, wciąż mogli wybrać, choć zdawali sobie sprawę, że gdy nie usłyszę odpowiedzi ruszę po szpitalu i przetrząsnę każdą z sal. To było o wiele bardziej niebezpieczne niż skierowanie się w konkretnym kierunku… i do cholery, bardzo w moim stylu.
„Sala 134..”
Wychrypiał cicho Kangur, który opadł bezradnie na krzesło. Nie czekając na to, by im coś strzeliło i próbowali mnie powstrzymać, ruszyłem by złożyć wizytę czarnemu oprawcy.
„Naprawdę?! Próbowałeś mnie zabić?! Czy Ty czarnuchu straciłeś resztki instynktu samozachowawczego? Nawet Twoi przodkowie, pracujący na polu bawełny mieli więcej rozumu, niż Ty!”
Wrzeszczałem, choć doskonale wiedziałem, że nie powinienem. Podnosiłem sobie ciśnienie i na własne życzenie skazywałem się na dodatkowe dni odpoczynku, gdy założą mi nowe szwy. W tym samym momencie poczułem spływającą na obojczyk strużkę krwi. I zajebiście psiakrew.
„Zniszczyłeś moją rodzinę! Mój brat wylądował w więzieniu, ojciec zapłakuje się sam w domu…”
„Kretynie, przecież nie pierwszy raz tam trafił! A zważywszy, że macie te same geny, jeszcze nie raz tam wyląduje. Twój ojciec mając już próbkę jego możliwości, powinien przestać się tak przejmować i…”
„Wrobiłeś go! Niszczysz mnie i moich najbliższych odkąd dla Ciebie pracuje, ale to przekracza wszelkie dopuszczalne normy!"
„Twoim zdaniem właśnie to daje Ci prawo, do próby zabicia swojego pracodawcy? Nie wiem czy wiesz, ale zwalniam Cię.”
„Kazałeś mu go śledzić. Zdobywał prochy, tylko po to, żebyś Ty miał odlot, czy to…”
Nie dokończył. Twarde drewno z głuchym trzaskiem uderzyło w jego klatkę piersiową, wyduszając z płuc powietrze.
„Potrzebuje ich! Nie mogę wiecznie żyć w bólu! Nie wiesz jak to jest, ale zaraz możesz się przekonać.”
Kolejnym uderzeniem roztrzaskałem stojącą obok łóżka aparaturę, która lotem nurkowym wylądowała na ziemi. Zamierzałem się do następnego uderzenia, gdy z nóg zwaliło mnie silne szarpnięcie za szpitalną koszulę. Podłoga, tak jak ostatnio gdy na niej leżałem, ziała zimnem. Pomiędzy człowiekiem bez rozsądku, a mną stanął James Wilson. Na twarzy miał wyraźnie wyrysowane jedynie jedno uczucie. Przerażenie. Oddychałem ciężko, zaciskając zęby z wysiłku by odgonić narastający ból. Miałem do pogadania z byłym podwładnym, a ten mi bezczelnie przeszkadzał w tej niewerbalnej rozmowie.
„House?”
Nie ma to jak inteligentnie postawione pytanie.
„Jeszcze z nim nie skończyłem…”
Wysyczałem przez ściśnięte szczęki. Obraz powoli nabierał monochromatycznej barwy, w której przewyższała czerń, a wszechobecne ogniki skakały po polu widzenia. Onkolog szybko ocenił stan Foremana, który najwyraźniej nie wymagał natychmiastowej pomocy, a zapewniam, że jeszcze będzie jej wymagał i doskoczył do mnie. Przycisnął dłoń do mojej szyi, jednak zauważył, że na marne. Łomot w czaszce nasilał się na skutek przyspieszonego tętna, a rana na szyi i głowie uporczywie broczyła szkarłatem. Podbiegł do szafki i wyciągnął zwitek gazy, próbując zatamować krwotok. Ja natomiast z coraz większym trudem tkwiłem podparty na łokciach, próbując uspokoić galop serca i przedłużyć swoje życie o kilka minut. Jak się jednak przekonałem było to na nic. Świat zawężał swój krąg zbyt szybko, kolory blakły, pozostawiając po sobie, trudne do zidentyfikowania plamy. Osunąłem się na plecy w tej samej chwili, gdy wbiegły pielęgniarki. Musiał zwabić je dźwięk rozbijanej aparatury. Dziwne, że Cuddy jeszcze nie wparowała, by wyrazić swe, jakże pożądane teraz zdanie. Miałem niewiele czasu na podjęcie decyzji. Mogłem zostawić tę sprawę tak jak była i spróbować zapomnieć o postrzale, albo wziąć sprawy w swoje ręce, choć bez winy nie byłem. Zapadając się w sobie przekalkulowałem plusy i minusy obu postępowań i doszedłem do jednego wniosku…
Czas na zmiany.
Po raz wtóry zapadłem w nieświadomy, ciężki sen.
---
Adnotacja:
Pracuje nad kolejnym, może nieco bardziej porywający dziełem. Powinno być dostępne na początku miesiąca
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Dr Gregory House dnia Nie 21:57, 19 Cze 2011, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|